I tak oto obudziłem się wczesnym porankiem, była 7:46.
Zdałem sobie sprawę że dziś ten dzień, jak co roku z resztą.
Mam urodziny, stwierdziłem że dzień nie może być taki zły, i że generalnie humoru zepsuć sobie nie dam.
Musiałem wyjść o 8:35, a przed tym musiałem jeszcze wziąć Pana psa, prysznic, zjeść, zapalić i wypić kawę.
Udało mi się z tym wyrobić mimo większego pośpiechu w którym zawsze egzystowałem.
W pracy jak to w pracy, generalnie nie działo się nic wielkiego.
W kieszeni czułem wibrujący telefon, z życzeniami.
Po wyjściu z pracy i wysłuchaniu telefonu który to miał mi wiele do powiedzenia, wpadłem jeszcze do sąsiadów.
Po krótkiej rozmowie wróciłem na górę i poczułem zmęczenie które to kumulowało się od paru dni.
Położyłem się dosłownie na chwilę, żeby to odespać.
I tak obudziłem się 3h później.
Dostałem telefon od K. (Mojego sąsiada) chwilę potem:
-Siemasz J, mój ty kochany sąsiedzie. - Powiedział K. z lekką ironią w głosie
-Witam Cię mój Panie i władco. - Odparłem
-Robisz coś teraz?
-Nie, nic. A co?
-O, bo musisz mi pomóc coś wnieść z parteru, a skoro masz urodziny to na pewno mi pomożesz. - Powiedział lekko śmiejąc się K.
-Spoko, zaraz będę.
Zszedłem na dół, i co prawda spodziewałem się czegoś tam, ale nie dużo.
Na dole przywitali mnie wszyscy sąsiedzi, K, Owca, Czarny.
Dostałem tort który był szarlotką, chyba.
Po odśpiewaniu sto lat, zdmuchnięciu świeczki na trocie, otrzymałem prezent którym była elektroniczna tarcza.
Taka na rzutki.
Po chwilowym upijaniu się trunkami zaczęliśmy turniej, czułem się wyśmienicie.
Było dużo śmiechu, zabawy, głupstw. Time of my life.
Uwielbiałem ich, uwielbiam.
Byli jak rodzina, mimo dużej różnicy wieku dogadywaliśmy się świetnie.
Co bardzo ceniłem.
Uwielbiałem z nimi przesiadywać, a zwłaszcza z K.
Posiedzieliśmy, pograliśmy w rzutki.
Pogadaliśmy.
Przegrałem w rzutki.
Pod koniec dnia czułem całkiem sporą satysfakcję i ciepłe uczucie w sercu, to naprawdę był udany dzień.
Starzeję się, ale na dojrzałość zawsze jest przecież.
Thursday, November 28, 2013
Wednesday, November 20, 2013
Cas jako syzyf - 19.11.13
Znowu się nie wyspałem.
Taki to czas kiedy doba trwa dla mnie 16 h, z czego 16 z nich jestem poza domem.
Korepetycje, praca.
Dzień znowu był ładny.
Ruch o dziwo też był.
Jakiś tam był.
Do kina przyjechała wycieczka osób niepełnosprawnych, głównie psychicznie.
Było mi ich żal.
Ale zauważyłem pewną zależność, byli bardziej uprzejmi niż normalni klienci z którymi zwykle mam styczność.
Później nadszedł jak zwykle czas stypy, czyli kiedy to klient pojawiał się tak rzadko, że prawie wcale.
Na przerwie znów delektowałem się pogodą, ale głównie słońcem.
Toż to rzadkość jest, zwłaszcza teraz.
Skończyłem pracę chwilę przed 16, a złożyło się tak że akurat Cas był w pobliżu mojego miejsca pracy i postanowił że podrzuci mnie do domu.
Bardzo mnie to ucieszyło gdyż z Casem nie widziałem się już chwilę, w weekend zajęcia, potem praca.
Wsiadłem do jego BMW, i od razu zapaliłem papierosa gdyż w pośpiechu porannym nawet nie zdążyłem ich sobie zrobić.
Wymieniliśmy kilka zdań na wejściu.
-Bardzo Ci się stary spieszy? - Zapytał mnie Cas.
-Generalnie to nie, korki mam dopiero o 19, więc jeszcze mam trochę czasu. - Odparłem.
-To mogę podjechać jeszcze do Buma Square? Muszę wysłać opony.
-Nie ma problemu.
Generalnie to nawet lepiej, mogłem spędzić z Nim jeszcze więcej czasu.
Buma Square było pozornie niedaleko, podróż była szybka.
Cas w tym czasie opowiedział mi historię jak to chciał wysłać je pocztą, gdyż słyszał że ponoć się da.
Uwielbiałem słuchać jego opowieści, nawet tych o niczym gdyż Cas bardzo barwnie i dobitnie opisywał rzeczywistość.
Nie pomijając nawet najmniejszych szczegółów, opowiadał to w tak ciekawy sposób że dostarczało mi to bardzo dużo radości.
-Stary.... Wiesz co mi się dziś przytrafiło? - Zapytał retorycznie Cas.
-No, co? - Dociekliwie zapytałem.
-W końcu jakiś koleś kupił te opony, więc musiałem je dziś wysłać, ale sprawdziłem na allegro że ważą tak koło 7-10 kg.
Tutaj pojawił się już pierwszy uśmiech na mojej twarzy i już wewnętrznie podśmiewałem się w myślach.
-Zapakowałem je wczoraj, a wiesz. To są 4 opony dostawcze, wzmacnianie więc trochę mi to zajęło. - relacjonował Cas.
-Na poczcie nadludzką siłą wtaszczyłem je na wagę Pani "poczciarki" a ona powiedziała mi:
"Ale zaraz! Te opony ważą ponad 30 kg!
-Jak to? - odrzekłem
-Moja waga ma limit do 30 kg, a wyświetla się 30, nie może Pan tego wysłać!"
Tutaj wybuchłem panicznym śmiechem.
Jako że nie mogliśmy podjechać centralnie pod Buma Square, zaparkowaliśmy samochód koło Mc'Donalda który znajdował się ok 200 metrów od celu, a tam Cas zdał sobie sprawę że musi wysłać właśnie te ciężkie opony.
-Trudno, przetoczę je. - Powiedział pewnie Cas.
I jak powiedział tak zrobił. Znaczy starał się.
Wyglądało to co najmniej groteskowo i komicznie, niczym jakieś przedstawienie w teatrze, grane przez samego Casa.
Toczył opony pod górkę z lekkim trudem, a gdy mijaliśmy stację paliw gdzie zaparkowany stał bus, a w nim jego kierowca Cas powiedział:
-Ty! A może pan "busiarz" chce je kupić!
A propo pana "busiarza" - w naszym słowniku jest to nazwa własna.
Generalnie każdy zawód mógł być zdrobniony i zmieniony do tego stopnia, np: Pan taxiarz, Pan tirzarz. Pan Pałarz (Policjant).
I to zawsze musiał być Pan, inaczej nie miało to dobrego wydźwięku.
Ten sam zabieg zawsze stosowaliśmy z H.
Cas opornie toczył opony po chodniku, ku sporym zdziwieniu przechodniów.
-Jak by było zamknięte to bym się tak wkurwił, chyba bym się popierdolił - z goryczą i złością powiedział Cas.
Cas skojarzył mi się z Syzyfem, tylko że bardziej modernistycznym - taki Cas - Syzyf XXI wieku, który to zamiast kamienia toczy opony.
A te miały być właśnie symbolem postępu.
Później do tego wrócę.
Gdy Cas dotoczył je pod budynek, przypomniał sobie że nie zna dokładnego adresu, wejścia do budynku.
Poszedł więc go poszukać kiedy ja pilnowałem opon.
Po chwili wrócił uradowany i rzekł:
-HEE! To zaraz za rogiem.
I tak też było.
Wszystko wyglądało dobrze, plan Casa się powiódł.
Z ciekawości spojrzałem na drzwi, a dokładniej na szyld z godzinami otwarcia.
Wybuchłem śmiechem, nie mogłem oddychać.
Gdy Cas zauważył mój wielki ubaw, powolnym i niespokojnym krokiem podszedł do drzwi, gdyż zapewne już sam wiedział co spowodowało nagły wybuch śmiechu u mnie.
"Czynne od 9:00 do 16:30"
Cas nie szarpnął nawet za klamkę, resztkami nadziei sięgnął po telefon aby sprawdzić na nim godzinę, co wywołało kolejny atak śmiechu. Wyglądało to komicznie, w tej sekundzie Cas przypominał mi aktora który to gra swoją rolę w jakimś filmie lub sztuce.
Była 16:53.
Cas rzekł:
-JAAAAAA. Nosz japierdole, nie wierze. To jest niemożliwe. Tak być przecież nie może. Chuj z oponami, chuj z tą kasą, chuj z tym światem, chuj ze wszystkim. Jutro pójdę się zachlać i będę mieć to wszystko w dupie. - Z wyraźnym zrezygnowaniem i poirytowaniem w głosie.
-Ale dlaczego akurat jutro? -Zapytałem go.
-No w sumie masz rację, generalnie nawet dziś.
Cas znów musiał przetoczyć opony z powrotem do samochodu. Co prawda przez krótką chwilę w jego głowie pojawił się pomysł podjechania samochodem tutaj, żeby to nie musieć się znów męczyć, ale po analizie trasy objazdu całego ronda Matecznego zrezygnował, i stwierdził że już lepiej je przetoczyć.
Gdy Cas toczył kamień na dół pod jego nosem dało się słyszeć:
"-Dzień dobry! Do której są państwo otwarci?
-Witam! Do godziny 18.
-O! To świetnie! Spieszy mi się dziś więc wyrobie się w sam raz, mogę przyjechać prawda?
-Oczywiście że pan może panie Cas!
-Super! W takim razie do zobaczenia!"
-Głupia cipa - Z przekąsem wymamrotał Cas.
Oczywiście wszystko to wypowiadane było w wielkiej ironii, ale mój ubaw nie znał granic. Dlatego uwielbiałem przebywać z Casem, zawsze było śmiesznie.
Cas używał już później nogi, gdyż ręce miał całe usmolone, robił to nawet od niechcenia, co wcale mnie nie dziwiło.
Włożył je z powrotem do samochodu i odwiózł mnie do domu co jakiś czas wspominając zaistniała sytuację.
I to dobitnie ukazywało Casa jako Syzyfa XXI.
Cały wysiłek i starania wciąż wracały do punktu wyjścia.
Dzień przez Niego na pewno zaliczyłem do udanych.
I to właśnie Niemu dedykuję tę notkę.
Taki to czas kiedy doba trwa dla mnie 16 h, z czego 16 z nich jestem poza domem.
Korepetycje, praca.
Dzień znowu był ładny.
Ruch o dziwo też był.
Jakiś tam był.
Do kina przyjechała wycieczka osób niepełnosprawnych, głównie psychicznie.
Było mi ich żal.
Ale zauważyłem pewną zależność, byli bardziej uprzejmi niż normalni klienci z którymi zwykle mam styczność.
Później nadszedł jak zwykle czas stypy, czyli kiedy to klient pojawiał się tak rzadko, że prawie wcale.
Na przerwie znów delektowałem się pogodą, ale głównie słońcem.
Toż to rzadkość jest, zwłaszcza teraz.
Skończyłem pracę chwilę przed 16, a złożyło się tak że akurat Cas był w pobliżu mojego miejsca pracy i postanowił że podrzuci mnie do domu.
Bardzo mnie to ucieszyło gdyż z Casem nie widziałem się już chwilę, w weekend zajęcia, potem praca.
Wsiadłem do jego BMW, i od razu zapaliłem papierosa gdyż w pośpiechu porannym nawet nie zdążyłem ich sobie zrobić.
Wymieniliśmy kilka zdań na wejściu.
-Bardzo Ci się stary spieszy? - Zapytał mnie Cas.
-Generalnie to nie, korki mam dopiero o 19, więc jeszcze mam trochę czasu. - Odparłem.
-To mogę podjechać jeszcze do Buma Square? Muszę wysłać opony.
-Nie ma problemu.
Generalnie to nawet lepiej, mogłem spędzić z Nim jeszcze więcej czasu.
Buma Square było pozornie niedaleko, podróż była szybka.
Cas w tym czasie opowiedział mi historię jak to chciał wysłać je pocztą, gdyż słyszał że ponoć się da.
Uwielbiałem słuchać jego opowieści, nawet tych o niczym gdyż Cas bardzo barwnie i dobitnie opisywał rzeczywistość.
Nie pomijając nawet najmniejszych szczegółów, opowiadał to w tak ciekawy sposób że dostarczało mi to bardzo dużo radości.
-Stary.... Wiesz co mi się dziś przytrafiło? - Zapytał retorycznie Cas.
-No, co? - Dociekliwie zapytałem.
-W końcu jakiś koleś kupił te opony, więc musiałem je dziś wysłać, ale sprawdziłem na allegro że ważą tak koło 7-10 kg.
Tutaj pojawił się już pierwszy uśmiech na mojej twarzy i już wewnętrznie podśmiewałem się w myślach.
-Zapakowałem je wczoraj, a wiesz. To są 4 opony dostawcze, wzmacnianie więc trochę mi to zajęło. - relacjonował Cas.
-Na poczcie nadludzką siłą wtaszczyłem je na wagę Pani "poczciarki" a ona powiedziała mi:
"Ale zaraz! Te opony ważą ponad 30 kg!
-Jak to? - odrzekłem
-Moja waga ma limit do 30 kg, a wyświetla się 30, nie może Pan tego wysłać!"
Tutaj wybuchłem panicznym śmiechem.
Jako że nie mogliśmy podjechać centralnie pod Buma Square, zaparkowaliśmy samochód koło Mc'Donalda który znajdował się ok 200 metrów od celu, a tam Cas zdał sobie sprawę że musi wysłać właśnie te ciężkie opony.
-Trudno, przetoczę je. - Powiedział pewnie Cas.
I jak powiedział tak zrobił. Znaczy starał się.
Wyglądało to co najmniej groteskowo i komicznie, niczym jakieś przedstawienie w teatrze, grane przez samego Casa.
Toczył opony pod górkę z lekkim trudem, a gdy mijaliśmy stację paliw gdzie zaparkowany stał bus, a w nim jego kierowca Cas powiedział:
-Ty! A może pan "busiarz" chce je kupić!
A propo pana "busiarza" - w naszym słowniku jest to nazwa własna.
Generalnie każdy zawód mógł być zdrobniony i zmieniony do tego stopnia, np: Pan taxiarz, Pan tirzarz. Pan Pałarz (Policjant).
I to zawsze musiał być Pan, inaczej nie miało to dobrego wydźwięku.
Ten sam zabieg zawsze stosowaliśmy z H.
Cas opornie toczył opony po chodniku, ku sporym zdziwieniu przechodniów.
-Jak by było zamknięte to bym się tak wkurwił, chyba bym się popierdolił - z goryczą i złością powiedział Cas.
Cas skojarzył mi się z Syzyfem, tylko że bardziej modernistycznym - taki Cas - Syzyf XXI wieku, który to zamiast kamienia toczy opony.
A te miały być właśnie symbolem postępu.
Później do tego wrócę.
Gdy Cas dotoczył je pod budynek, przypomniał sobie że nie zna dokładnego adresu, wejścia do budynku.
Poszedł więc go poszukać kiedy ja pilnowałem opon.
Po chwili wrócił uradowany i rzekł:
-HEE! To zaraz za rogiem.
I tak też było.
Wszystko wyglądało dobrze, plan Casa się powiódł.
Z ciekawości spojrzałem na drzwi, a dokładniej na szyld z godzinami otwarcia.
Wybuchłem śmiechem, nie mogłem oddychać.
Gdy Cas zauważył mój wielki ubaw, powolnym i niespokojnym krokiem podszedł do drzwi, gdyż zapewne już sam wiedział co spowodowało nagły wybuch śmiechu u mnie.
"Czynne od 9:00 do 16:30"
Cas nie szarpnął nawet za klamkę, resztkami nadziei sięgnął po telefon aby sprawdzić na nim godzinę, co wywołało kolejny atak śmiechu. Wyglądało to komicznie, w tej sekundzie Cas przypominał mi aktora który to gra swoją rolę w jakimś filmie lub sztuce.
Była 16:53.
Cas rzekł:
-JAAAAAA. Nosz japierdole, nie wierze. To jest niemożliwe. Tak być przecież nie może. Chuj z oponami, chuj z tą kasą, chuj z tym światem, chuj ze wszystkim. Jutro pójdę się zachlać i będę mieć to wszystko w dupie. - Z wyraźnym zrezygnowaniem i poirytowaniem w głosie.
-Ale dlaczego akurat jutro? -Zapytałem go.
-No w sumie masz rację, generalnie nawet dziś.
Cas znów musiał przetoczyć opony z powrotem do samochodu. Co prawda przez krótką chwilę w jego głowie pojawił się pomysł podjechania samochodem tutaj, żeby to nie musieć się znów męczyć, ale po analizie trasy objazdu całego ronda Matecznego zrezygnował, i stwierdził że już lepiej je przetoczyć.
Gdy Cas toczył kamień na dół pod jego nosem dało się słyszeć:
"-Dzień dobry! Do której są państwo otwarci?
-Witam! Do godziny 18.
-O! To świetnie! Spieszy mi się dziś więc wyrobie się w sam raz, mogę przyjechać prawda?
-Oczywiście że pan może panie Cas!
-Super! W takim razie do zobaczenia!"
-Głupia cipa - Z przekąsem wymamrotał Cas.
Oczywiście wszystko to wypowiadane było w wielkiej ironii, ale mój ubaw nie znał granic. Dlatego uwielbiałem przebywać z Casem, zawsze było śmiesznie.
Cas używał już później nogi, gdyż ręce miał całe usmolone, robił to nawet od niechcenia, co wcale mnie nie dziwiło.
Włożył je z powrotem do samochodu i odwiózł mnie do domu co jakiś czas wspominając zaistniała sytuację.
I to dobitnie ukazywało Casa jako Syzyfa XXI.
Cały wysiłek i starania wciąż wracały do punktu wyjścia.
Dzień przez Niego na pewno zaliczyłem do udanych.
I to właśnie Niemu dedykuję tę notkę.
Monday, November 18, 2013
18.11.13 Ciepły dzień i kontemplacje.
Musiałem wstać wcześnie, wziąłem Pana psa na spacer i wlałem w siebie trochę kawy żeby móc przeżyć przez ten dzień.
Dzień zapowiadał się normalnie, rano było jeszcze dosyć chłodno.
Jako że wiedziałem że dziś poniedziałek, i zapewne żadnego ruchu nie będzie, wziąłem ze sobą książkę:
"Przepowiadanie sobie" - Miron Białoszewki. Jedna z moich ulubionych.
Do godziny 13:34 generalnie zajmowałem się bzdurami i jednocześnie czytałem Mirona.
Lektura bardzo umilała mi czas, i mimo że nie do końca mogłem się skupić to chłonąłem ją.
Na zewnątrz było ładnie, jasno i chyba ciepło.
-Dziwne. - Pomyślałem.
Zapewne przyzwyczajenie do szarości, zimna i ogólnej jesieni dawało mi takie wrażenie.
O godzinie 13:35 po obsłużeniu ostatnich klientów którzy byli, wyszedłem na przerwę.
Na zewnątrz było naprawdę ciepło.
Zapaliłem papierosa, i delektowałem się słońcem na mojej twarzy.
Nagle niczym z podziemi wyrósł Kloszard, widziałem go już wcześniej w większej grupie kloszardów, a gdy tylko zauważył że sięgnąłem po papierosa, podszedł do mnie i rzekł:
-Miszczu! Poczęstujesz papieroskiem może? - Zapytał mnie z wyraźną nadzieją w głosie.
-Wybacz, niestety to mój ostatni - Odrzekłem i nie kłamałem.
-A. To spoko rozumiem.
Zawsze dawałem papierosy jeśli ktoś ładnie poprosił.
Uważałem że po prostu kiedyś to do mnie wróci, a sam dobrze wiem jak to jest być bez niego.
Plus raz spiesząc się na egzamin z Ameryki Łacińskiej, w moim pośpiechu nie dałem bezdomnemu szulga.
I nie zdałem.
Teraz już wolę nie ryzykować.
Poniedziałki były jakieś takie spokojne. Widziałem to na Ul. Zakopiańskiej która zwykle ruchliwa, dziś była dosyć spokojna.
To samo parkingi koło 2 galerii i Castoramy.
Po powrocie z przerwy, zauważyłem że przy kasie nie ma mojej książki.
-J. książkę możesz sobie odebrać po pracy. Nie czytaj w pracy.
-Rzucałem okiem raptem.
Kończę o 17, więc zostaje mi kilka godzin na przemyślenia.
Umrę tu z nudów.
I rozmyślałem.
Myślałem o H. i wracając do jego podróży wyciągnąłem pewne spostrzeżenia i wnioski.
H. nie wyjechał w poszukiwaniu pieniędzy, na pewno były ważne ale nie były priorytetem.
Czego szukał H.?
Myślę że sam do końca nie wiedział, lub dowie się gdy już to znajdzie.
Ale wydaje mi się że samego siebie, po części może swojego miejsca na świecie.
Może przygody?
Dzisiaj siedząc tutaj a nie tam, doszedłem do wniosku że H. znajduje się w o wiele lepszej sytuacji niż ja sam.
Nie chodzi tutaj nawet o pieniądze. Chodzi o wszystko. O ograniczenia .
H. nie miał żadnych.
Nie musiał kończyć studiów, nie miał stałej pracy.
Witaj przygodo.
Dałbym bardzo dużo żeby być na miejscu H.
Wszak wszelkie ograniczenia były sztuczne.
Studia, rodzina, praca.
Ale nie potrafię ich tak rzucić.
Jeszcze, może.
Może kiedyś. Może po studiach.
Sam H. oferował mi już abym pojechał z nim do Szkocji na wiosnę.
Kto wie, może?
H. był wolny. Myślę że to najlepiej oddaje jego sytuację.
Ale może te ograniczenia dadzą mi tą samą możliwość, tylko z większym rozmachem?
Skończyłem pracę o 16:38, gdyż przyszła już kolejna zmiana, nie było sensu siedzieć bezczynnie skoro mogłem już cieszyć się resztką dnia która mi została.
Powietrze było gęste i zimne, słońce już dawno spało. Księżyc się zamienił ze słońcem.
Było chłodno, a więc jesień wróciła w pełni.
Poszedłem spać, byłem zmęczony. Jutro (dziś) znów muszę wstać.
Nie mogę się wyspać.
Chyba się nie wyśpię do czwartku, a wysypiać się lubię.
Idę spać.
Dzień zapowiadał się normalnie, rano było jeszcze dosyć chłodno.
Jako że wiedziałem że dziś poniedziałek, i zapewne żadnego ruchu nie będzie, wziąłem ze sobą książkę:
"Przepowiadanie sobie" - Miron Białoszewki. Jedna z moich ulubionych.
Do godziny 13:34 generalnie zajmowałem się bzdurami i jednocześnie czytałem Mirona.
Lektura bardzo umilała mi czas, i mimo że nie do końca mogłem się skupić to chłonąłem ją.
Na zewnątrz było ładnie, jasno i chyba ciepło.
-Dziwne. - Pomyślałem.
Zapewne przyzwyczajenie do szarości, zimna i ogólnej jesieni dawało mi takie wrażenie.
O godzinie 13:35 po obsłużeniu ostatnich klientów którzy byli, wyszedłem na przerwę.
Na zewnątrz było naprawdę ciepło.
Zapaliłem papierosa, i delektowałem się słońcem na mojej twarzy.
Nagle niczym z podziemi wyrósł Kloszard, widziałem go już wcześniej w większej grupie kloszardów, a gdy tylko zauważył że sięgnąłem po papierosa, podszedł do mnie i rzekł:
-Miszczu! Poczęstujesz papieroskiem może? - Zapytał mnie z wyraźną nadzieją w głosie.
-Wybacz, niestety to mój ostatni - Odrzekłem i nie kłamałem.
-A. To spoko rozumiem.
Zawsze dawałem papierosy jeśli ktoś ładnie poprosił.
Uważałem że po prostu kiedyś to do mnie wróci, a sam dobrze wiem jak to jest być bez niego.
Plus raz spiesząc się na egzamin z Ameryki Łacińskiej, w moim pośpiechu nie dałem bezdomnemu szulga.
I nie zdałem.
Teraz już wolę nie ryzykować.
Poniedziałki były jakieś takie spokojne. Widziałem to na Ul. Zakopiańskiej która zwykle ruchliwa, dziś była dosyć spokojna.
To samo parkingi koło 2 galerii i Castoramy.
Po powrocie z przerwy, zauważyłem że przy kasie nie ma mojej książki.
-J. książkę możesz sobie odebrać po pracy. Nie czytaj w pracy.
-Rzucałem okiem raptem.
Kończę o 17, więc zostaje mi kilka godzin na przemyślenia.
Umrę tu z nudów.
I rozmyślałem.
Myślałem o H. i wracając do jego podróży wyciągnąłem pewne spostrzeżenia i wnioski.
H. nie wyjechał w poszukiwaniu pieniędzy, na pewno były ważne ale nie były priorytetem.
Czego szukał H.?
Myślę że sam do końca nie wiedział, lub dowie się gdy już to znajdzie.
Ale wydaje mi się że samego siebie, po części może swojego miejsca na świecie.
Może przygody?
Dzisiaj siedząc tutaj a nie tam, doszedłem do wniosku że H. znajduje się w o wiele lepszej sytuacji niż ja sam.
Nie chodzi tutaj nawet o pieniądze. Chodzi o wszystko. O ograniczenia .
H. nie miał żadnych.
Nie musiał kończyć studiów, nie miał stałej pracy.
Witaj przygodo.
Dałbym bardzo dużo żeby być na miejscu H.
Wszak wszelkie ograniczenia były sztuczne.
Studia, rodzina, praca.
Ale nie potrafię ich tak rzucić.
Jeszcze, może.
Może kiedyś. Może po studiach.
Sam H. oferował mi już abym pojechał z nim do Szkocji na wiosnę.
Kto wie, może?
H. był wolny. Myślę że to najlepiej oddaje jego sytuację.
Ale może te ograniczenia dadzą mi tą samą możliwość, tylko z większym rozmachem?
Skończyłem pracę o 16:38, gdyż przyszła już kolejna zmiana, nie było sensu siedzieć bezczynnie skoro mogłem już cieszyć się resztką dnia która mi została.
Powietrze było gęste i zimne, słońce już dawno spało. Księżyc się zamienił ze słońcem.
Było chłodno, a więc jesień wróciła w pełni.
Poszedłem spać, byłem zmęczony. Jutro (dziś) znów muszę wstać.
Nie mogę się wyspać.
Chyba się nie wyśpię do czwartku, a wysypiać się lubię.
Idę spać.
Sunday, November 17, 2013
Rozmyślania i podróże H. 17.11.13
Budzik zadzwonił o 6:20.
Wyłączyłem go, stawiając jedną nogę na ziemi.
Nie byłem w stanie wstać, bolały mnie oczy, głowa i czułem się jak śmierć.
Stwierdziłem że jeśli ominę jedne zajęcia to nic się nie stanie, zwłaszcza że i tak między pierwszymi a kolejnymi była dziura ponad 4h.
Obudziłem się o 11:04.
Czułem się jeszcze gorzej.
Sam nie rozumiem, przecież spałem więcej.
Mocna kawa i gorący prysznic postawiły mnie jednak na nogi.
Tematem moich rozmyślań był H.
A dokładniej podróże które to już od pół roku odbywa.
H. Obieżyświat.
Pamiętam to bardzo dokładnie.
Pewnego dnia H. podczas podróży samochodem wyszedł z tematem Norwegii.
-Stary, tutaj to jest dziura, praca jest do niczego, nic tu nie osiągnę. - Powiedział H.
-Ameryki to Ty nie odkryłeś, ale przecież nie masz tak źle chyba?
-No niby nie, ale mam tak żyć do końca życia? Zarabiając 1200 zł?
-Oczywiście że nie, ale kto Ci powiedział że będziesz zarabiać tutaj 1200 zł do końca życia?
-Norwegia jest zajebista pod tym względem, to jest raj na ziemi. Mówię Ci stary!
-Wiesz, zapewne jest, myślę że wszystko poza tym krajem nim jest, w każdej kwestii.
-Ale stary! Tam jest tyle pracy! Jak nie znajdziesz jej sam, to rząd Ci ją znajduje, zasiłki za które można generalnie żyć!
-Coś za kolorowo to dla mnie brzmi, no ale nie byłem, nie wiem.
-Tam tak jest, JA to wiem! Na pewno! To mój raj na ziemi...
Warto wspomnieć że H. zaczął pracować już dosyć wcześnie, i praca była tym samym powodem dla którego rzucił szkołę. Stwierdzał że matura tak naprawdę to tylko papierek, i nie jest warta jego czasu tam. Był tym zmęczony, monotonia dojechała go do takiego stopnia że pewnego dnia wybrał pracę ponad edukację.
H. Był też niestety bardzo leniwy. Co zapewne też w pewnym sensie przyczyniło się do biegu tych wydarzeń.
Szanuję jego decyzję, gdyż dzięki niej jest teraz tam, a nie tu. Każdy jest panem własnego życia.
Pół roku później, o ile dobrze pamiętam H. kończyła się umowa o pracę. Twierdził od razu że zapewne na przedłużenie nie ma co liczyć, więc będzie musiał szukać czegoś nowego.
I miał rację. Jak zwykle z resztą. Umowy mu nie przedłużyli, i tak H. szukał czegoś nowego.
Niestety dużego doświadczenia w pracy nie posiadał, co nie było w żadnym wypadku plusem w jego sytuacji.
Ale nie szło mu to, mijał miesiąc, drugi.
H. wciąż był bez pracy.
W Maju, pewnego ciepłego wieczora w moim samochodzie powiedział:
-Myślałem o tym żeby wyjechać do Norwegii.
-Ale jak wyjechać?
-No normalnie, po prostu. Spakować się i wyjechać.
-No wiesz, mógłbyś, ale przemyślałeś to?
-Tak, dużo nad tym ostatnio myślałem.
-Tylko wiesz H. Tak naprawdę bez odgórnej pracy, to możesz mieć problem ze znalezieniem jej od tak, na ulicy.
-A tam stary, pracy tam jest mnóstwo! Rząd mi pomoże, będę zarabiać krocie!
-Ale H. Nie masz nawet matury, prawa jazdy ani zbyt dużego doświadczenia, nie chcę Cię zniechęcać ani nic w ten deseń, ale myślę że po prostu wrócisz z niczym...
-Nieprawda, zobaczysz. Myliłem się kiedyś?
-Zapewne tak...
-Kiedy?
-Nie pamiętam na chwilę obecną ale...
-No więc właśnie.
H. niestety, lub stety był człowiekiem który zmieniał zdanie niezwykle rzadko. Jeśli w ogóle. Kiedy coś postanowił, to zwykle żadne argumenty nie mogły zmienić jego decyzji.
Cas również mówił mu to samo, ale H. twardo bronił swoich racji.
Nie przejmowałem się tym bardzo, znaczy owszem, myślałem o tym dużo, ale nie mogłem sobie wyobrazić tego że H. pewnego razu po prostu wyjeżdża do Norwegii.
Pod koniec maja H. wyszedł z pomysłem abyśmy to spożyli kilka napoi wysokoprocentowych gdyż ma mi coś ważnego do powiedzenia.
Zaniepokoiło mnie to gdyż zwykle H. nie wychodził z takimi pomysłami, ale nie przewidywałem najgorszego.
Udaliśmy się więc do sklepu gdzie je zakupiliśmy, a H. po paru godzinach powiedział mi:
-Wiesz stary, pomyślałem o tym wszystkim bo mam Ci coś ważnego do powiedzenia.
Serce mi zadrżało. Nie miałem pojęcia co powie H. Nienawidziłem takich sytuacji. Czułem jak gdyby coś wbiło mi się w serce przez ten krótki moment niepewności.
-Tak? - zapytałem go drżącym głosem.
-Wyjeżdżam do Norwegii. Za 2 tygodnie. To już prawie pewne.
-Ale... Ale jak?
-Tata też mnie do tego nakłonił, nie mogę już siedzieć dłużej w domu. Muszę coś zrobić ze swoim życiem.
-Rozumiem.... Nie no ciesze się bardzo.
-Poza tym. To będzie świetna przygoda!
-Na pewno stary.
Wtedy to wszystko się zawaliło. Rzecz która nie przeszła mi nawet wtedy przez myśl stała się rzeczywistością.
Co prawda co chwilę szansę na wyjazd H. rosły i malały na przemian.
Ale i tak, stało się. H. powiedział że wyjeżdża pojutrze.
Na początku nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Pewnie dlatego że nie potrafiłem się z tą informacją pogodzić.
Nasze rozmowy z Casem ograniczały się tylko do tego tematu.
Jak?
Po co?
Obaj byliśmy zgodni że H. mógłby zostać tutaj, i zarabiać spokojnie 1700 zł, gdyż miał taką możliwość. I dla mnie i Casa była to kwota wystarczająca.
Nie dla H.
H. Chciał więcej. Chciał podróżować, zwiedzać, i próbować czegoś nowego.
Martwiliśmy się że H. bez jakichkolwiek kwalifikacji do pracy tam, po prostu wróci po miesiącu.
Ale to wszystko było początkiem.
Pożegnałem się z H. w ostatnim dniu. Uściskaliśmy się, ja życzyłem mu powodzenia. Obiecał że wróci.
I wrócił.
Ale po 3 miesiącach.
To były jedne z najgorszych 3 miesięcy mojego życia.
Ale do tego jeszcze wrócę.
Wyłączyłem go, stawiając jedną nogę na ziemi.
Nie byłem w stanie wstać, bolały mnie oczy, głowa i czułem się jak śmierć.
Stwierdziłem że jeśli ominę jedne zajęcia to nic się nie stanie, zwłaszcza że i tak między pierwszymi a kolejnymi była dziura ponad 4h.
Obudziłem się o 11:04.
Czułem się jeszcze gorzej.
Sam nie rozumiem, przecież spałem więcej.
Mocna kawa i gorący prysznic postawiły mnie jednak na nogi.
Tematem moich rozmyślań był H.
A dokładniej podróże które to już od pół roku odbywa.
H. Obieżyświat.
Pamiętam to bardzo dokładnie.
Pewnego dnia H. podczas podróży samochodem wyszedł z tematem Norwegii.
-Stary, tutaj to jest dziura, praca jest do niczego, nic tu nie osiągnę. - Powiedział H.
-Ameryki to Ty nie odkryłeś, ale przecież nie masz tak źle chyba?
-No niby nie, ale mam tak żyć do końca życia? Zarabiając 1200 zł?
-Oczywiście że nie, ale kto Ci powiedział że będziesz zarabiać tutaj 1200 zł do końca życia?
-Norwegia jest zajebista pod tym względem, to jest raj na ziemi. Mówię Ci stary!
-Wiesz, zapewne jest, myślę że wszystko poza tym krajem nim jest, w każdej kwestii.
-Ale stary! Tam jest tyle pracy! Jak nie znajdziesz jej sam, to rząd Ci ją znajduje, zasiłki za które można generalnie żyć!
-Coś za kolorowo to dla mnie brzmi, no ale nie byłem, nie wiem.
-Tam tak jest, JA to wiem! Na pewno! To mój raj na ziemi...
Warto wspomnieć że H. zaczął pracować już dosyć wcześnie, i praca była tym samym powodem dla którego rzucił szkołę. Stwierdzał że matura tak naprawdę to tylko papierek, i nie jest warta jego czasu tam. Był tym zmęczony, monotonia dojechała go do takiego stopnia że pewnego dnia wybrał pracę ponad edukację.
H. Był też niestety bardzo leniwy. Co zapewne też w pewnym sensie przyczyniło się do biegu tych wydarzeń.
Szanuję jego decyzję, gdyż dzięki niej jest teraz tam, a nie tu. Każdy jest panem własnego życia.
Pół roku później, o ile dobrze pamiętam H. kończyła się umowa o pracę. Twierdził od razu że zapewne na przedłużenie nie ma co liczyć, więc będzie musiał szukać czegoś nowego.
I miał rację. Jak zwykle z resztą. Umowy mu nie przedłużyli, i tak H. szukał czegoś nowego.
Niestety dużego doświadczenia w pracy nie posiadał, co nie było w żadnym wypadku plusem w jego sytuacji.
Ale nie szło mu to, mijał miesiąc, drugi.
H. wciąż był bez pracy.
W Maju, pewnego ciepłego wieczora w moim samochodzie powiedział:
-Myślałem o tym żeby wyjechać do Norwegii.
-Ale jak wyjechać?
-No normalnie, po prostu. Spakować się i wyjechać.
-No wiesz, mógłbyś, ale przemyślałeś to?
-Tak, dużo nad tym ostatnio myślałem.
-Tylko wiesz H. Tak naprawdę bez odgórnej pracy, to możesz mieć problem ze znalezieniem jej od tak, na ulicy.
-A tam stary, pracy tam jest mnóstwo! Rząd mi pomoże, będę zarabiać krocie!
-Ale H. Nie masz nawet matury, prawa jazdy ani zbyt dużego doświadczenia, nie chcę Cię zniechęcać ani nic w ten deseń, ale myślę że po prostu wrócisz z niczym...
-Nieprawda, zobaczysz. Myliłem się kiedyś?
-Zapewne tak...
-Kiedy?
-Nie pamiętam na chwilę obecną ale...
-No więc właśnie.
H. niestety, lub stety był człowiekiem który zmieniał zdanie niezwykle rzadko. Jeśli w ogóle. Kiedy coś postanowił, to zwykle żadne argumenty nie mogły zmienić jego decyzji.
Cas również mówił mu to samo, ale H. twardo bronił swoich racji.
Nie przejmowałem się tym bardzo, znaczy owszem, myślałem o tym dużo, ale nie mogłem sobie wyobrazić tego że H. pewnego razu po prostu wyjeżdża do Norwegii.
Pod koniec maja H. wyszedł z pomysłem abyśmy to spożyli kilka napoi wysokoprocentowych gdyż ma mi coś ważnego do powiedzenia.
Zaniepokoiło mnie to gdyż zwykle H. nie wychodził z takimi pomysłami, ale nie przewidywałem najgorszego.
Udaliśmy się więc do sklepu gdzie je zakupiliśmy, a H. po paru godzinach powiedział mi:
-Wiesz stary, pomyślałem o tym wszystkim bo mam Ci coś ważnego do powiedzenia.
Serce mi zadrżało. Nie miałem pojęcia co powie H. Nienawidziłem takich sytuacji. Czułem jak gdyby coś wbiło mi się w serce przez ten krótki moment niepewności.
-Tak? - zapytałem go drżącym głosem.
-Wyjeżdżam do Norwegii. Za 2 tygodnie. To już prawie pewne.
-Ale... Ale jak?
-Tata też mnie do tego nakłonił, nie mogę już siedzieć dłużej w domu. Muszę coś zrobić ze swoim życiem.
-Rozumiem.... Nie no ciesze się bardzo.
-Poza tym. To będzie świetna przygoda!
-Na pewno stary.
Wtedy to wszystko się zawaliło. Rzecz która nie przeszła mi nawet wtedy przez myśl stała się rzeczywistością.
Co prawda co chwilę szansę na wyjazd H. rosły i malały na przemian.
Ale i tak, stało się. H. powiedział że wyjeżdża pojutrze.
Na początku nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Pewnie dlatego że nie potrafiłem się z tą informacją pogodzić.
Nasze rozmowy z Casem ograniczały się tylko do tego tematu.
Jak?
Po co?
Obaj byliśmy zgodni że H. mógłby zostać tutaj, i zarabiać spokojnie 1700 zł, gdyż miał taką możliwość. I dla mnie i Casa była to kwota wystarczająca.
Nie dla H.
H. Chciał więcej. Chciał podróżować, zwiedzać, i próbować czegoś nowego.
Martwiliśmy się że H. bez jakichkolwiek kwalifikacji do pracy tam, po prostu wróci po miesiącu.
Ale to wszystko było początkiem.
Pożegnałem się z H. w ostatnim dniu. Uściskaliśmy się, ja życzyłem mu powodzenia. Obiecał że wróci.
I wrócił.
Ale po 3 miesiącach.
To były jedne z najgorszych 3 miesięcy mojego życia.
Ale do tego jeszcze wrócę.
Saturday, November 16, 2013
Niemożność snu i wczesne wstawanie. 16.11.13
Po tym jak pisałem z H. nie mogłem zasnąć.
Odzyskałem co prawda spokój wewnętrzny, może psychiczny. Niby powinno być wszystko ok.
I jest ok.
Ale spać nie mogłem.
O drugiej zasnąłem.
H. był w mojej głowie, już jako scenariusze kiedy wróci, i co się stanie jak wróci.
Naładowała mnie ta rozmowa z nim, dlatego też zapewne spać nie mogłem.
Udało mi się zasnąć.
Jakoś.
Śniło mi się jeszcze że siedziałem z H. w wielkim pokoju z telewizorem.
Graliśmy w jakąś grę na konsoli, robiąc w niej dziwne rzeczy, i jak to zwykle mieliśmy wielki ubaw z rzeczy które dla normalnych ludzi nie są śmieszne. Graliśmy w grę we śnie.
Sencepcja.
Tacy to już byliśmy z H. Rozumieliśmy się jak nikt inny na świecie.
Mieliśmy własny slang, do którego to co jakiś czas dochodziły nowe słówka.
Np:
"Zaszlugać" "DIY" "Ja mierdolę" etc.
H. był dla mnie jak...
No właśnie?
Jak brat?
Trochę jak drugi ja.
Tylko że nie ja.
Ale mógłbym powiedzieć że ja to H.
A H. to na pewno też ja.
Obudziłem się, pamiętałem ten sen.
H. śnił mi się pierwszy raz od bardzo dawno.
Ucieszyło mnie to bo skoro mi się śni, to znaczy że mój umysł jest spokojny.
Obudziłem się o 6:27.
Miałem wyjść z domu o 7:10 żeby zdążyć na zajęcia.
Okazało się że mogłem jeszcze pospać, bo zajęcia zaczynały się o 9:45.
Zasnąłem w soczewkach na 15 min.
Potem nic nie widziałem.
To wszystko wina H.
Zaraz po wyjściu z domu zadzwoniłem do Casa.
Przekazałem mu dobre wieści, ucieszył się zapewne tak samo jak ja.
Dzień był bardzo męczący.
Również psychicznie, 10h zajęć nie jest wcale taka fajna jak może się wydawać.
Ale mimo wszystko czułem w jakimś stopniu spokój.
Byłem u Ju.
Posiedzieliśmy pogadaliśmy, nie nacieszyliśmy się sobą dużo.
Ona ma zjazd, ja mam zjazd.
Gadałem jeszcze chwilę z H.
O niczym, ale gadałem.
Odbiorę go z dworca jak wróci.
Dejavu. Bo z Norwegi też go odbierałem.
Znaczy z dworca.
Martwiłem się też trochę o H.
Ale tym razem nie o jego, ale jego psychikę.
Chłopak sobie na pewno radzi, więc o pracę zarobki nie muszę się martwić.
Ale jak sobie daje rade psychicznie?
Ponoć daje radę, tak piszę.
Może się nie przyznaje?
Ee.
Na pewno się przyznałby.
Mnie by się nie przyznał?
Mi?
Odzyskałem co prawda spokój wewnętrzny, może psychiczny. Niby powinno być wszystko ok.
I jest ok.
Ale spać nie mogłem.
O drugiej zasnąłem.
H. był w mojej głowie, już jako scenariusze kiedy wróci, i co się stanie jak wróci.
Naładowała mnie ta rozmowa z nim, dlatego też zapewne spać nie mogłem.
Udało mi się zasnąć.
Jakoś.
Śniło mi się jeszcze że siedziałem z H. w wielkim pokoju z telewizorem.
Graliśmy w jakąś grę na konsoli, robiąc w niej dziwne rzeczy, i jak to zwykle mieliśmy wielki ubaw z rzeczy które dla normalnych ludzi nie są śmieszne. Graliśmy w grę we śnie.
Sencepcja.
Tacy to już byliśmy z H. Rozumieliśmy się jak nikt inny na świecie.
Mieliśmy własny slang, do którego to co jakiś czas dochodziły nowe słówka.
Np:
"Zaszlugać" "DIY" "Ja mierdolę" etc.
H. był dla mnie jak...
No właśnie?
Jak brat?
Trochę jak drugi ja.
Tylko że nie ja.
Ale mógłbym powiedzieć że ja to H.
A H. to na pewno też ja.
Obudziłem się, pamiętałem ten sen.
H. śnił mi się pierwszy raz od bardzo dawno.
Ucieszyło mnie to bo skoro mi się śni, to znaczy że mój umysł jest spokojny.
Obudziłem się o 6:27.
Miałem wyjść z domu o 7:10 żeby zdążyć na zajęcia.
Okazało się że mogłem jeszcze pospać, bo zajęcia zaczynały się o 9:45.
Zasnąłem w soczewkach na 15 min.
Potem nic nie widziałem.
To wszystko wina H.
Zaraz po wyjściu z domu zadzwoniłem do Casa.
Przekazałem mu dobre wieści, ucieszył się zapewne tak samo jak ja.
Dzień był bardzo męczący.
Również psychicznie, 10h zajęć nie jest wcale taka fajna jak może się wydawać.
Ale mimo wszystko czułem w jakimś stopniu spokój.
Byłem u Ju.
Posiedzieliśmy pogadaliśmy, nie nacieszyliśmy się sobą dużo.
Ona ma zjazd, ja mam zjazd.
Gadałem jeszcze chwilę z H.
O niczym, ale gadałem.
Odbiorę go z dworca jak wróci.
Dejavu. Bo z Norwegi też go odbierałem.
Znaczy z dworca.
Martwiłem się też trochę o H.
Ale tym razem nie o jego, ale jego psychikę.
Chłopak sobie na pewno radzi, więc o pracę zarobki nie muszę się martwić.
Ale jak sobie daje rade psychicznie?
Ponoć daje radę, tak piszę.
Może się nie przyznaje?
Ee.
Na pewno się przyznałby.
Mnie by się nie przyznał?
Mi?
Friday, November 15, 2013
Wielkie zmartwienia i wieści od H. - 15.11.13
Nie wyspałem się.
Wstałem o 9, wziąłem psa na spacer. Było bardzo zimno, zima nadciąga.
W sumie to przeoczyłem jesień, tak mnie naszła znienacka, i ja ją znowu przeoczyłem.
Sprawdziłem od razu Facebooka, skajpa oraz telefon, licząc że może to dziś dostanę wieść(i) od H.
Nic.
Zero.
Zebrałem się na zajęcia o godzinie 15, dziś poczułem się inaczej. Włożyłem czerwoną soczewkę.
Mogłem włożyć obydwie, ale jednak włożyłem tylko jedną, tak dla kontrastu, o.
Było w tym coś fajnego, wewnętrznie czułem się lepiej widząc strach, przerażenie i zmieszanie w oczach ludzi. Obserwowałem ich, wtedy to sprawiało mi przyjemność, ich reakcje budziły we mnie ciekawość do ludzi.
Czerwone soczewki lubiłem. Miałem też kocie swojego czasu, ale nie budziły aż takich kontrowersji jak czerwone.
W drodze na studia myślałem o H.
Sytuacja nie dawała mi nawet na chwilę spokoju, starałem się być myślami gdzie indziej, ale nie dało się. Było to ciężkie przytłaczające uczucie, bo nie miałem pojęcia co z H.
Stwierdziliśmy z Casem że wpadnę dziś po zajęciach do mamy H.
Zapytam. Ona może wie coś więcej, może mnie poratuje psychicznie, odciąży, pomoże. Powie coś o H.
Że wraca, że pisał, że dzwonił, że wszystko ok.
Zajęcia przedłużały się w nieskończoność. Niby tylko 3h, ale nie mogłem się skupić. Chciałem już wyjść, być tam a nie tutaj.
W końcu opuściłem budynek, wsiadłem do tramwaju o nr. 52 i obrałem kurs na mieszkanie mamy H.
Nerwowo wstukałem kod do klatki, wbiegłem na 1 piętro i zapukałem do drzwi.
Usłyszałem przytłumiony głos Mamy H.
Czyli jest.
To dobrze.
Otworzyła mi drzwi z uśmiechem, jak to Mama H. Życzliwa jak to Mama H.
Zdałem sobie wtedy sprawę że odwiedzanie Jej, daje mi w pewnym stopniu złudzenie że odwiedzam samego H.
Że zawsze od wejścia mówiłem tylko "Dzień dobry pani Mamo H." i gnałem do pokoju H.
Wywiązał się taki oto dialog:
-Dzień dobry Pani Mamo H.
-Ooooo! Proszę proszę! J!
-Mogę wejść?
-Jasne, wchodź.
Rozmowa przeniosła się do kuchni gdyż tylko tutaj można było palić.
-I co tam u Ciebie J?
-A wszystko w porządku.
-A na studiach wszystko...
Tutaj przerwałem jej. Nienawidziłem tego robić, ale musiałem przejść do sedna sprawy, czyli H.
-A bo wie Pani, ja do sedna sprawy chciałbym przejść, i nawet sedna mojej wizyty.
-Tak słucham Cię?
-H. się odzywał do Pani?
-Nie, nic. A do Ciebie.
-No właśnie, do mnie też nic. Ostatnio 6 listopada. Pamiętam.
-No to myślałam że do Ciebie na Facebooku albo Skype się odezwie.
-Myślałem że do Pani.
-Ostatnio pisał że miał awarię baterii.
-No tak, ale to było 2 tyg temu prawie, przecież musiał wymienić!
-Pisał że pisze jedną ręką, a drugą trzyma baterie bo nie dosięga do klawiatury.
-Bo martwię się, wie Pani.
-Oj nie strasz J!
-A nie dzwonił do Pani może?
-Nie, a masz jego holenderski numer?
CO? Jaki holenderski numer?!- pomyślałem.
Przecież nic nie mówił, jaki numer?
-Jaki numer? Nie nie mam.
-To zapisz sobie.
Zapaliliśmy papierosa. Rozmowa nie uspokoiła mnie wcale. Tylko zmieniła cel, teraz chciałem za wszelką cenę zadzwonić do H. Na jego numer.
Może odbierze?
Na pewno odbierze!
W drzwiach minąłem się jeszcze z Tatą H. Człowiekiem bardzo inteligentnym i mądrym.
-A co cię tu sprowadza J?
-Martwię się o H...
-EEEEEEEE! Żyje!
-No mam nadzieję.
-On sobie poradzi! Powietrza w płuca nabierze!
-Na pewno sobie poradzi, przecież to H.
Wykręcam numer. Brak sygnału. Serce wali jak oszalałe. Co z H.?!
Dzwonię do Casa, zdaje mu raport, że to nici ze wszystkiego, że nie wiem co z H.
Cas również zmartwiony, również nie wie.
Co to będzie, co to będzie.
Wyszedłem z psem na nocny spacer. Było jeszcze zimniej niż rano.
Byłem z Ju. Przyjechała na zjazd, bardzo mnie to ucieszyło ale nie uspokoiło. Spacerowaliśmy razem po łące, podczas gdy Pan Pies przemierzał jej bezkresy. Gdy przebiegał brzmiało to jak gdyby Husaria wjeżdżała na koniach w wielką bitwę.
Pan Pies był bardzo szybki.
Porozmawialiśmy chwilę z Ju, zapaliłem papierosa.
Pan Pies był brudny i mokry.
Musiałem go wytrzeć, a zwłaszcza łapy.
Czego to bardzo nie lubił, i podgryzał mi dłonie kiedy to robiłem. Oczywiście jak gdyby się droczył.
Potem poszedłem do Ju. Pogadaliśmy, zjedliśmy kolację.
Wróciłem do domu, jutro zajęcia od 8. Muszę wstać wcześnie. Nie chce mi się. Jest tak zimno, ciemno, szaro i ponuro.
Sprawdziłem jeszcze wiadomości od H.
H żyje.
Napisał.
Radość, wielka radość. Wszelkie zmartwienia oddaliły się. Poczułem jak ciężar na psychice oddala sie, a pustkę po nim wypełnia spokój.
H. napisał:
"No wracam stary nie wiem czy 24 listopada czy na początku grudnia ale na pewno wrócę choćby mnie B. (koordynatorka) miała przywiązać do łóżka"
Martwiłem się o zdrowie psychiczne H. Wszak od pół roku tuła się po świecie w poszukiwaniu sam nie wiem czego. Może to siebie? Może potrzebował tej ciszy wokół siebie? Temat jest głęboki.
Wieści od H. Najlepsze wieści.
OD AUTORA:
Z H. rozmawiałem również o mojej twórczości. A dokładnie tej.
Czyta ją, lubi ją.
A dla wytrwałych w lekturze mamy z H. po jego powrocie niespodziankę.
Ciesze się bardzo że blog zyskał taką popularność. Odwiedza go codziennie ok 70 osób. Co przerosło nawet mnie, gdyż miał on powstawać z myślą o H.
Będę tworzyć go dalej, i dziękuję wszystkim którzy czytają go, lub tym którzy dopiero zaczynają.
J.
Wstałem o 9, wziąłem psa na spacer. Było bardzo zimno, zima nadciąga.
W sumie to przeoczyłem jesień, tak mnie naszła znienacka, i ja ją znowu przeoczyłem.
Sprawdziłem od razu Facebooka, skajpa oraz telefon, licząc że może to dziś dostanę wieść(i) od H.
Nic.
Zero.
Zebrałem się na zajęcia o godzinie 15, dziś poczułem się inaczej. Włożyłem czerwoną soczewkę.
Mogłem włożyć obydwie, ale jednak włożyłem tylko jedną, tak dla kontrastu, o.
Było w tym coś fajnego, wewnętrznie czułem się lepiej widząc strach, przerażenie i zmieszanie w oczach ludzi. Obserwowałem ich, wtedy to sprawiało mi przyjemność, ich reakcje budziły we mnie ciekawość do ludzi.
Czerwone soczewki lubiłem. Miałem też kocie swojego czasu, ale nie budziły aż takich kontrowersji jak czerwone.
W drodze na studia myślałem o H.
Sytuacja nie dawała mi nawet na chwilę spokoju, starałem się być myślami gdzie indziej, ale nie dało się. Było to ciężkie przytłaczające uczucie, bo nie miałem pojęcia co z H.
Stwierdziliśmy z Casem że wpadnę dziś po zajęciach do mamy H.
Zapytam. Ona może wie coś więcej, może mnie poratuje psychicznie, odciąży, pomoże. Powie coś o H.
Że wraca, że pisał, że dzwonił, że wszystko ok.
Zajęcia przedłużały się w nieskończoność. Niby tylko 3h, ale nie mogłem się skupić. Chciałem już wyjść, być tam a nie tutaj.
W końcu opuściłem budynek, wsiadłem do tramwaju o nr. 52 i obrałem kurs na mieszkanie mamy H.
Nerwowo wstukałem kod do klatki, wbiegłem na 1 piętro i zapukałem do drzwi.
Usłyszałem przytłumiony głos Mamy H.
Czyli jest.
To dobrze.
Otworzyła mi drzwi z uśmiechem, jak to Mama H. Życzliwa jak to Mama H.
Zdałem sobie wtedy sprawę że odwiedzanie Jej, daje mi w pewnym stopniu złudzenie że odwiedzam samego H.
Że zawsze od wejścia mówiłem tylko "Dzień dobry pani Mamo H." i gnałem do pokoju H.
Wywiązał się taki oto dialog:
-Dzień dobry Pani Mamo H.
-Ooooo! Proszę proszę! J!
-Mogę wejść?
-Jasne, wchodź.
Rozmowa przeniosła się do kuchni gdyż tylko tutaj można było palić.
-I co tam u Ciebie J?
-A wszystko w porządku.
-A na studiach wszystko...
Tutaj przerwałem jej. Nienawidziłem tego robić, ale musiałem przejść do sedna sprawy, czyli H.
-A bo wie Pani, ja do sedna sprawy chciałbym przejść, i nawet sedna mojej wizyty.
-Tak słucham Cię?
-H. się odzywał do Pani?
-Nie, nic. A do Ciebie.
-No właśnie, do mnie też nic. Ostatnio 6 listopada. Pamiętam.
-No to myślałam że do Ciebie na Facebooku albo Skype się odezwie.
-Myślałem że do Pani.
-Ostatnio pisał że miał awarię baterii.
-No tak, ale to było 2 tyg temu prawie, przecież musiał wymienić!
-Pisał że pisze jedną ręką, a drugą trzyma baterie bo nie dosięga do klawiatury.
-Bo martwię się, wie Pani.
-Oj nie strasz J!
-A nie dzwonił do Pani może?
-Nie, a masz jego holenderski numer?
CO? Jaki holenderski numer?!- pomyślałem.
Przecież nic nie mówił, jaki numer?
-Jaki numer? Nie nie mam.
-To zapisz sobie.
Zapaliliśmy papierosa. Rozmowa nie uspokoiła mnie wcale. Tylko zmieniła cel, teraz chciałem za wszelką cenę zadzwonić do H. Na jego numer.
Może odbierze?
Na pewno odbierze!
W drzwiach minąłem się jeszcze z Tatą H. Człowiekiem bardzo inteligentnym i mądrym.
-A co cię tu sprowadza J?
-Martwię się o H...
-EEEEEEEE! Żyje!
-No mam nadzieję.
-On sobie poradzi! Powietrza w płuca nabierze!
-Na pewno sobie poradzi, przecież to H.
Wykręcam numer. Brak sygnału. Serce wali jak oszalałe. Co z H.?!
Dzwonię do Casa, zdaje mu raport, że to nici ze wszystkiego, że nie wiem co z H.
Cas również zmartwiony, również nie wie.
Co to będzie, co to będzie.
Wyszedłem z psem na nocny spacer. Było jeszcze zimniej niż rano.
Byłem z Ju. Przyjechała na zjazd, bardzo mnie to ucieszyło ale nie uspokoiło. Spacerowaliśmy razem po łące, podczas gdy Pan Pies przemierzał jej bezkresy. Gdy przebiegał brzmiało to jak gdyby Husaria wjeżdżała na koniach w wielką bitwę.
Pan Pies był bardzo szybki.
Porozmawialiśmy chwilę z Ju, zapaliłem papierosa.
Pan Pies był brudny i mokry.
Musiałem go wytrzeć, a zwłaszcza łapy.
Czego to bardzo nie lubił, i podgryzał mi dłonie kiedy to robiłem. Oczywiście jak gdyby się droczył.
Potem poszedłem do Ju. Pogadaliśmy, zjedliśmy kolację.
Wróciłem do domu, jutro zajęcia od 8. Muszę wstać wcześnie. Nie chce mi się. Jest tak zimno, ciemno, szaro i ponuro.
Sprawdziłem jeszcze wiadomości od H.
H żyje.
Napisał.
Radość, wielka radość. Wszelkie zmartwienia oddaliły się. Poczułem jak ciężar na psychice oddala sie, a pustkę po nim wypełnia spokój.
H. napisał:
"No wracam stary nie wiem czy 24 listopada czy na początku grudnia ale na pewno wrócę choćby mnie B. (koordynatorka) miała przywiązać do łóżka"
Martwiłem się o zdrowie psychiczne H. Wszak od pół roku tuła się po świecie w poszukiwaniu sam nie wiem czego. Może to siebie? Może potrzebował tej ciszy wokół siebie? Temat jest głęboki.
Wieści od H. Najlepsze wieści.
OD AUTORA:
Z H. rozmawiałem również o mojej twórczości. A dokładnie tej.
Czyta ją, lubi ją.
A dla wytrwałych w lekturze mamy z H. po jego powrocie niespodziankę.
Ciesze się bardzo że blog zyskał taką popularność. Odwiedza go codziennie ok 70 osób. Co przerosło nawet mnie, gdyż miał on powstawać z myślą o H.
Będę tworzyć go dalej, i dziękuję wszystkim którzy czytają go, lub tym którzy dopiero zaczynają.
J.
Thursday, November 14, 2013
Podróż w tam i spowrotem. 14.11.13
H.
Jego nie ma
Nie słychać go
Nie widać
Nie ma go.
Od H. ostatni raz słyszałem 5 listopada. Wtedy to mówił że może to wpadnie w połowie listopada.
Już jest połowa. A jego nie ma.
Może wróci na święta?
Nie, na święta pewnie zostanie.
A może?
Walka w mojej głowie toczy się cały czas, to już nieważne czy wróci jutro czy za miesiąc.
Byle by tylko powiedział, wracam. Niedługo najlepiej.
H. nie odzywa się. Z Casem mieliśmy już wersje że coś mu się stało, sprawdzaliśmy nawet portale z Holandii, czy czasem nie pisali.
Nie pisali.
Może nie ma pieniędzy? Wszak on rozrzutny.
Nie, na telefon, smsa na pewno by miał.
To co w takim razie?
Dziś jako kochany wnuk, zadeklarowałem się że odwiozę moją babcię na dworzec autobusowy.
Niby sama mogła, i chciała, ale wiem że tak jest wygodniej, bezpieczniej i szybciej.
Na miejsce przyjechałem o 17:23. O 23 minuty za późno. Były korki. Mimo że odjazd Jej autobusu był o godzinie 19:22.
Babcia była już gotowa do wyjścia, wyjazdu. W tym momencie.
-O jesteś? - zapytała mnie.
-Nie, nie ma mnie.
-No bo się martwiłam że coś się stało.
-Korki były, wiesz jak jest.
-No tak.
-To jedziemy?
-Babciu, jest 17:28.
-Jest za piętnaście!
-Nie, jest w pół do.
-No to poczekajmy chwilę.
Babcia miała zawsze dziwny zwyczaj "zaokrąglania" godziny. Zawsze dodawała te 15-20 a czasem nawet 25 minut do prawdziwej godziny.
Nie mam pojęcia dlaczego,ale od kąd mój mózg myśli i pamięta było tak od zawsze.
Nawet gdy wstawałem do szkoły o godzinie 7:00, to babcia mówiła że jest 15 po i że się spóźnie.
Chciałem zrobić sobie herbaty, żeby mieć te 20 min dla siebie, w spokoju poczekać jeszcze, a poza tym lubię herbatę.
-Woda jest zakręcona - powiedziała babcia.
No świetnie. I nici z 20 minut spokoju, nici z herbaty.
-To idź odkręć, a ja naleje.
Woda powoli się gotowała.
Babcia gdy dowiedziałem się że sprzedałem Helmuta, oraz usłyszała że chcę zrobić gaz w nowym samochodzie ze względu na duży silnik powiedziała:
-Ale po co masz mu zakładać gaz? Nie lepiej odłożyć te pieniądze, sprzedać tego co masz i kupisz sobie takiego za 5 tysięcy który będzie dobry.
-Babciu, ten samochód jest dobry.
-A jak Ci się rozkraczy za pół roku?
-To się rozkraczy, i go naprawię.
-Ale po co Ci ten gaz?
-Bo dużo pali.
-To kup sobie coś z silnikiem 1.4. tak żeby Ci paliło 6-7 litrów.
-Ale ja nie chcę czegoś nowego, ani nic z silnikiem 1.4. Chcę ten, lubię go, jest w dobrym stanie.
Ta rozmowa trwała jeszcze przez jakiś czas, ja argumentując moje racje obliczeniami i czystą logiką przegrywałem z babcią która posługiwała się tylko swoim przeczuciem.
Niestety herbata dała mi tylko 15 min, i tak musiałem wyjechać już o 17:54.
Spakowałem torbę babci do samochodu i ruszyłem w trasę którą znałem już na pamięć.
-Tylko jedź powoli.
-Babciu, jadę 80.
-Tu jest do 70.
-Nie martw się, nie znalazłem prawa jazdy w płatkach śniadaniowych.
-A tam, nieważne ile już masz.
-Plus znam tę trasę na pamięć.
-O, tam pamięć, zawsze coś się może zdarzyć.
Babcia nie wiedziała jednak jednego. Ja zawsze zakładałem że inni kierowcy to idioci, i że chcą mnie zabić.
Wciąż żyje.
Zakopianka była o dziwo przejezdna, tak że w centrum byliśmy już ok 18:25.
Babcia pytała o H.
Twierdziła że wszelka praca za granicą jest zła, nieopłacalna i nie trzyma się kupy. Że potem się sprząta ulice.
-Babciu, ja po studiach od razu chcę jechać do Stanów albo Kanady.
- Oj, od razu jechać, tu da się żyć.
-Nie, babciu. Tutaj to piekło. Bez kontaktów będziesz zarabiać 1500 zł do śmierci.
-A tam piekło, tutaj jak masz wykształcenie to da się żyć.
-Ulotkarz w stanach zarabia 11$ na godzinę...
Centrum było zakorkowane, radio było wyłączone bo babcia go nie lubiła. Dobrze że mogłem słuchać silnika, gdyż on za każdym razem wydawał piękny mruczący dźwięk.
Po znalezieniu miejsca i dostaniu się do galerii była godzina 18:55.
Babcia uważała że nie zdążymy, i że przejście na dworzec zajmie nam 20 min. Wprowadziła chaos i panikę w moje spokojne życie. Nienawidziłem tego, ale taka była. Mimo że do dworca było 5 min drogi. Pytała losowo napotkanych ludzi w galerii o drogę, mimo że znaki wyraźnie pokazywały jaką drogę należy obrać aby dostać się na dworzec. Taka groteska.
Na dworcu byliśmy 19:00. Babcia będąc w jeszcze większej panice pobiegła do informacji aby dowiedzieć się skąd odjeżdża jej autobus, mimo że mówiłem jej że zapewne ta informacja znajduje się na biletach które miała ze sobą. Ale jak to babcia, nie słuchała mnie.
W końcu 19:05 byliśmy na peronie z którego 19:22 miał odjechać jej autobus, i zawieźć ją do sanatorium w Ustce. Autobus się spóźnił. Przyjechał dopiero 19:28.
-I widzisz babciu? Byliśmy 20 minut przed czasem, zdążyliśmy spokojnie. Po co ta panika?
-Aaaaa. Ja tam zawsze lubię być gdzieś pół godziny wcześniej, na spokojnie.
-Oj babciu babciu...
Zapakowałem jej walizkę do autobusu i uścisnąłem ją.
Babcia jednak miała to do tego, że przez swoje zachowanie wysysała z innych energię życiową, oraz powodowała pustkę psychiczną. Nie wiem czy świadomie czy nie. Więc czułem się pusty psychicznie.
Przy opuszczaniu dworca zrobiłem jeszcze zdjęcie znaku: "wyjście do miasta" i wysłałem je Kunie.
Ona dobrze wiedziała o co mi chodzi.
Jego nie ma
Nie słychać go
Nie widać
Nie ma go.
Od H. ostatni raz słyszałem 5 listopada. Wtedy to mówił że może to wpadnie w połowie listopada.
Już jest połowa. A jego nie ma.
Może wróci na święta?
Nie, na święta pewnie zostanie.
A może?
Walka w mojej głowie toczy się cały czas, to już nieważne czy wróci jutro czy za miesiąc.
Byle by tylko powiedział, wracam. Niedługo najlepiej.
H. nie odzywa się. Z Casem mieliśmy już wersje że coś mu się stało, sprawdzaliśmy nawet portale z Holandii, czy czasem nie pisali.
Nie pisali.
Może nie ma pieniędzy? Wszak on rozrzutny.
Nie, na telefon, smsa na pewno by miał.
To co w takim razie?
Dziś jako kochany wnuk, zadeklarowałem się że odwiozę moją babcię na dworzec autobusowy.
Niby sama mogła, i chciała, ale wiem że tak jest wygodniej, bezpieczniej i szybciej.
Na miejsce przyjechałem o 17:23. O 23 minuty za późno. Były korki. Mimo że odjazd Jej autobusu był o godzinie 19:22.
Babcia była już gotowa do wyjścia, wyjazdu. W tym momencie.
-O jesteś? - zapytała mnie.
-Nie, nie ma mnie.
-No bo się martwiłam że coś się stało.
-Korki były, wiesz jak jest.
-No tak.
-To jedziemy?
-Babciu, jest 17:28.
-Jest za piętnaście!
-Nie, jest w pół do.
-No to poczekajmy chwilę.
Babcia miała zawsze dziwny zwyczaj "zaokrąglania" godziny. Zawsze dodawała te 15-20 a czasem nawet 25 minut do prawdziwej godziny.
Nie mam pojęcia dlaczego,ale od kąd mój mózg myśli i pamięta było tak od zawsze.
Nawet gdy wstawałem do szkoły o godzinie 7:00, to babcia mówiła że jest 15 po i że się spóźnie.
Chciałem zrobić sobie herbaty, żeby mieć te 20 min dla siebie, w spokoju poczekać jeszcze, a poza tym lubię herbatę.
-Woda jest zakręcona - powiedziała babcia.
No świetnie. I nici z 20 minut spokoju, nici z herbaty.
-To idź odkręć, a ja naleje.
Woda powoli się gotowała.
Babcia gdy dowiedziałem się że sprzedałem Helmuta, oraz usłyszała że chcę zrobić gaz w nowym samochodzie ze względu na duży silnik powiedziała:
-Ale po co masz mu zakładać gaz? Nie lepiej odłożyć te pieniądze, sprzedać tego co masz i kupisz sobie takiego za 5 tysięcy który będzie dobry.
-Babciu, ten samochód jest dobry.
-A jak Ci się rozkraczy za pół roku?
-To się rozkraczy, i go naprawię.
-Ale po co Ci ten gaz?
-Bo dużo pali.
-To kup sobie coś z silnikiem 1.4. tak żeby Ci paliło 6-7 litrów.
-Ale ja nie chcę czegoś nowego, ani nic z silnikiem 1.4. Chcę ten, lubię go, jest w dobrym stanie.
Ta rozmowa trwała jeszcze przez jakiś czas, ja argumentując moje racje obliczeniami i czystą logiką przegrywałem z babcią która posługiwała się tylko swoim przeczuciem.
Niestety herbata dała mi tylko 15 min, i tak musiałem wyjechać już o 17:54.
Spakowałem torbę babci do samochodu i ruszyłem w trasę którą znałem już na pamięć.
-Tylko jedź powoli.
-Babciu, jadę 80.
-Tu jest do 70.
-Nie martw się, nie znalazłem prawa jazdy w płatkach śniadaniowych.
-A tam, nieważne ile już masz.
-Plus znam tę trasę na pamięć.
-O, tam pamięć, zawsze coś się może zdarzyć.
Babcia nie wiedziała jednak jednego. Ja zawsze zakładałem że inni kierowcy to idioci, i że chcą mnie zabić.
Wciąż żyje.
Zakopianka była o dziwo przejezdna, tak że w centrum byliśmy już ok 18:25.
Babcia pytała o H.
Twierdziła że wszelka praca za granicą jest zła, nieopłacalna i nie trzyma się kupy. Że potem się sprząta ulice.
-Babciu, ja po studiach od razu chcę jechać do Stanów albo Kanady.
- Oj, od razu jechać, tu da się żyć.
-Nie, babciu. Tutaj to piekło. Bez kontaktów będziesz zarabiać 1500 zł do śmierci.
-A tam piekło, tutaj jak masz wykształcenie to da się żyć.
-Ulotkarz w stanach zarabia 11$ na godzinę...
Centrum było zakorkowane, radio było wyłączone bo babcia go nie lubiła. Dobrze że mogłem słuchać silnika, gdyż on za każdym razem wydawał piękny mruczący dźwięk.
Po znalezieniu miejsca i dostaniu się do galerii była godzina 18:55.
Babcia uważała że nie zdążymy, i że przejście na dworzec zajmie nam 20 min. Wprowadziła chaos i panikę w moje spokojne życie. Nienawidziłem tego, ale taka była. Mimo że do dworca było 5 min drogi. Pytała losowo napotkanych ludzi w galerii o drogę, mimo że znaki wyraźnie pokazywały jaką drogę należy obrać aby dostać się na dworzec. Taka groteska.
Na dworcu byliśmy 19:00. Babcia będąc w jeszcze większej panice pobiegła do informacji aby dowiedzieć się skąd odjeżdża jej autobus, mimo że mówiłem jej że zapewne ta informacja znajduje się na biletach które miała ze sobą. Ale jak to babcia, nie słuchała mnie.
W końcu 19:05 byliśmy na peronie z którego 19:22 miał odjechać jej autobus, i zawieźć ją do sanatorium w Ustce. Autobus się spóźnił. Przyjechał dopiero 19:28.
-I widzisz babciu? Byliśmy 20 minut przed czasem, zdążyliśmy spokojnie. Po co ta panika?
-Aaaaa. Ja tam zawsze lubię być gdzieś pół godziny wcześniej, na spokojnie.
-Oj babciu babciu...
Zapakowałem jej walizkę do autobusu i uścisnąłem ją.
Babcia jednak miała to do tego, że przez swoje zachowanie wysysała z innych energię życiową, oraz powodowała pustkę psychiczną. Nie wiem czy świadomie czy nie. Więc czułem się pusty psychicznie.
Przy opuszczaniu dworca zrobiłem jeszcze zdjęcie znaku: "wyjście do miasta" i wysłałem je Kunie.
Ona dobrze wiedziała o co mi chodzi.
Sunday, November 10, 2013
Wiadomość od H. and a new hope - 05.11.13
Dziś z samego rana dostałem wiadomość od H.
Ucieszyłem się niezmiernie, gdyż H. od czasu awarii telefonu pisał niezwykle rzadko, i niezwykle mało.
Obiecywał raporty, które były moją ulubioną lekturą gdyż H. miał wielki, ogromy talent do pisania, zdawania relacji.
Były to rzeczy pozornie proste, taki to opis dnia, zdarzeń, przygód. Ale opisany w perfekcyjny sposób, każdy, nawet ten najmniejszy szczegół był jasno opisany, i wszystko składało się na bardzo wyraźny obraz.
H. napisał że może wróci w listopadzie, połowie listopada.
Niby fajnie, może lepiej - pomyślałem.
Co prawda miał wrócić w grudniu, na święta, na sylwestra, co byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem dla mnie i Casa, mimo to że wiązałoby się z dłuższym czasem oczekiwania na jego powrót.
Ale listopad, dlaczego nie?
Tego samego dnia później wpadłem do Casa, przy papierosie zaczęliśmy omawiać H. Jego powrót i okoliczności.
Powiem od razu. H. był człowiekiem skomplikowanym. Zawsze robił wszystko po swojemu.
Stwierdziliśmy z Casem że na pewno jego powrót zależy od gotówki którą chciał przywieźć rodzicom.
I tutaj pojawiał się problem.
H. nigdy nie był oszczędny.
Nie wiem dlaczego, po prostu nie potrafił nigdy odłożyć pieniędzy na coś. Gdy przychodziła wypłata, to już 2 tyg po niej miał na koncie tylko wyliczoną kwotę na papierosy które miały mu starczyć do następnej wypłaty. A i z tym czasem był problem.
W pewnym sensie zazdrościłem mu tego.
H. mimo że był rozrzutny to potrafił wydać pieniądze "na siebie".
Jeżeli chciał to kupował sobie komiks, koszulkę oraz inne rzeczy na które mi było żal. Może dlatego że miałem dosyć sporo wydatków, tak więc każdy grosz był dla mnie dosyć istotny.
Z tego również czego dowiedzieliśmy się od Mamy H. wczoraj, czyli że Tata H. chciał przekonać go aby został tam na święta i nie wracał do kraju.
Dla mnie było to już przegięcie, H. widział się ze swoją rodzinką przez 2-3 dni gdyż zaraz po Ich powrocie pojechał do Holandii, zapewne przeżywał wiele, i był bardzo samotny.
Sami tak naprawdę nie wiedzieliśmy czy H. mówi prawdę czy po prostu nie chce się nam przyznać że posłuchał swojego taty i wraca wcześniej aby zostać tam przez święta. Wszystko było skomplikowane.
Obaj bardzo liczyliśmy że H. się zjawi. Miał on skłonność do tego że zakładał coś, po czym plan zmieniał się do potęgi n-tej, i mieliśmy nadzieje że tym razem to się nie stanie. Że wróci.
Oby wrócił.
Ucieszyłem się niezmiernie, gdyż H. od czasu awarii telefonu pisał niezwykle rzadko, i niezwykle mało.
Obiecywał raporty, które były moją ulubioną lekturą gdyż H. miał wielki, ogromy talent do pisania, zdawania relacji.
Były to rzeczy pozornie proste, taki to opis dnia, zdarzeń, przygód. Ale opisany w perfekcyjny sposób, każdy, nawet ten najmniejszy szczegół był jasno opisany, i wszystko składało się na bardzo wyraźny obraz.
H. napisał że może wróci w listopadzie, połowie listopada.
Niby fajnie, może lepiej - pomyślałem.
Co prawda miał wrócić w grudniu, na święta, na sylwestra, co byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem dla mnie i Casa, mimo to że wiązałoby się z dłuższym czasem oczekiwania na jego powrót.
Ale listopad, dlaczego nie?
Tego samego dnia później wpadłem do Casa, przy papierosie zaczęliśmy omawiać H. Jego powrót i okoliczności.
Powiem od razu. H. był człowiekiem skomplikowanym. Zawsze robił wszystko po swojemu.
Stwierdziliśmy z Casem że na pewno jego powrót zależy od gotówki którą chciał przywieźć rodzicom.
I tutaj pojawiał się problem.
H. nigdy nie był oszczędny.
Nie wiem dlaczego, po prostu nie potrafił nigdy odłożyć pieniędzy na coś. Gdy przychodziła wypłata, to już 2 tyg po niej miał na koncie tylko wyliczoną kwotę na papierosy które miały mu starczyć do następnej wypłaty. A i z tym czasem był problem.
W pewnym sensie zazdrościłem mu tego.
H. mimo że był rozrzutny to potrafił wydać pieniądze "na siebie".
Jeżeli chciał to kupował sobie komiks, koszulkę oraz inne rzeczy na które mi było żal. Może dlatego że miałem dosyć sporo wydatków, tak więc każdy grosz był dla mnie dosyć istotny.
Z tego również czego dowiedzieliśmy się od Mamy H. wczoraj, czyli że Tata H. chciał przekonać go aby został tam na święta i nie wracał do kraju.
Dla mnie było to już przegięcie, H. widział się ze swoją rodzinką przez 2-3 dni gdyż zaraz po Ich powrocie pojechał do Holandii, zapewne przeżywał wiele, i był bardzo samotny.
Sami tak naprawdę nie wiedzieliśmy czy H. mówi prawdę czy po prostu nie chce się nam przyznać że posłuchał swojego taty i wraca wcześniej aby zostać tam przez święta. Wszystko było skomplikowane.
Obaj bardzo liczyliśmy że H. się zjawi. Miał on skłonność do tego że zakładał coś, po czym plan zmieniał się do potęgi n-tej, i mieliśmy nadzieje że tym razem to się nie stanie. Że wróci.
Oby wrócił.
Saturday, November 9, 2013
Limit w bankomacie i smutek z Casem. - 02.11.13
Po wczorajszym feralnym dniu, wciąż czułem w głębi smutek i zło.
Za oszczędności które udało mi się uzbierać przez ostatnie miesiące postanowiłem założyć gaz do "Helmuta"
Helmut był moim samochodem od 2 lat. Stary i poczciwy Fiat Uno. Nie komfortowy, nie przyspieszał, ale jednak był mój.
Znajomy powiedział mi że jest to totalnie nieopłacalne, i że za podobną cenę jest do sprzedania fajny samochód.
Umówiłem się na oglądanie go, i tak gdy jeszcze byłem na spacerze z psem zadzwoniłem do Casa.
Cas wciąż nosił w sobie smutek,złość i zapewne wszelkie inne negatywne emocje, po prostu cierpiał.
-Cześć Cas, słuchaj mam fajny samochód do obejrzenia, ale sam nie pojadę.
-Nie ma sprawy stary, będę za 30 min i możemy jechać go obejrzeć.
Co jak co, ale Cas był człowiekiem na którego można było liczyć w każdej sytuacji.
Zapewne gdybym zadzwonił o 3 w nocy i powiedział mu że muszę pozbyć się ciała, jego reakcja była by zapewne taka sama. Bardzo to u Niego ceniłem.
Zaraz po przyjeździe, zapaliliśmy z Casem papierosa i wywiązała się taka oto rozmowa.
-Ty stary, zalejmy się dziś. - powiedział Cas.
-No w sumie. Można.
-No to w drodze powrotnej coś kupimy i pojedziemy do mnie.
Pić nie lubiłem, głowy też nie miałem, ale Cas potrzebował, a ja jako Jego przyjaciel nie mogłem mu odmówić.
Cas zaparkował swoje BMW koło placu na stawach. Mieliśmy przejść wzdłuż błoni, gdyż tam zaparkowany był samochód.
Przechodząc koło stadionu Cracovi, Cas rzekł:
-Wiesz co stary? Ja tego kompletnie nie rozumiem.
-Ale czego?
-No sensu tej piłki nożnej. Kilku kolesi biega za kawałkiem gumy napompowanej powietrzem, reszta im kibicuje, a jeszcze inni obijają sobie mordy.
-Ja też nie rozumiem fenomenu piłki nożnej, pewnie dlatego siedzą w tych klatkach.
-Za cenę tego stadionu, plus całej obstawy policyjnej z miasta można byłoby wykarmić wszystkie głodne dzieci w Polsce przez rok.
-Wiesz, pewnie tak. Ale masz na to jakiś wpływ?
-Nie, ale irytuje mnie to.
-Nie przejmuj się tym skoro nie masz na to wpływu.
Na miejscu Cas starannie obejrzał samochód, zrobił 6 okrążeń wokół niego, patrzył w każde możliwe miejsce.
Gdyby ktoś nie wiedział co robi, to mógłby pomyśleć że to jakiś rytuał, tak to przynajmniej wyglądało.
W końcu gdy Cas skończył powiedział:
-Stary, za taką cenę.... Ja bym go brał.
Ucieszyłem się, gdyż samochód był w naprawdę okazyjnej cenie, i wyglądał świetnie, mimo na swoje lata.
Niestety brak gotówki w moim portfelu wymusił na nas wyruszenie w podróż w poszukiwaniu bankomatu.
Ach, ten XXI- y wiek, gdzie mogę mieć moje pieniądze praktycznie kiedy i gdzie chce. Tak przynajmniej myślałem.
Bankomat wydał mi tylko połowę sumy o którą go prosiłem, i mimo że prosiłem, sprawdzałem i liczyłem, nie chciał wydać już ani złotówki więcej.
Ach tak, przecież gdy zakładałem konto, domyślny limit w bankomacie wynosił tylko 500 zł, a że nigdy nie pomyślałem że na moim koncie będzie kwota wyższa niż ta, nie zmieniłem go.
Tiaaa. Była sobota, więc o wypłacie pieniędzy mogłem zapomnieć.
Przenieśliśmy więc transakcję na dzień następny, kiedy to mój limit miał minąć, i kiedy to mogłem wyciągnąć już pieniądze.
Siedząc w samochodzie Casa i paląc papierosy obserwowaliśmy co dzieje się na placu na stawach.
Ludzie zwykle starsi handlujący zwykle owocami i warzywami. Było w tym coś interesującego mimo że pozornie było to proste i nawet oczywiste.
Ale nasza uwagę przykuła walka z gołębiem pewnej pani. Ta zaciekle walczyła aby to on odleciał i nie siedział na wspornikach, a ten za wszelką cenę nie chciał posłuchać, więc próbował podlatywać w to samo miejsce.
Było to naprawdę zabawne, zwłaszcza że w pewnym momencie Cas powiedział:
-Patrz, gołąb zaciekle nie daje za wygraną!
Komentarz Casa rozbawił mnie jeszcze bardziej. Powoli wracał do dawnego Casa.
Dochodziła godzina 15, w drodze do domu Casa, zatrzymaliśmy się jeszcze aby to zakupić kilka wysokoprocentowych trunków. Niedaleko tego miejsca mieszkała mama H. A że dawno Jej nie widzieliśmy stwierdziliśmy obaj że wpadniemy do Niej,
Jak już pisałem wcześniej, napiszę jeszcze raz.
Mama H była bardzo wyjątkowa. Z Dystansem do wielu rzeczy do których ludzie go nie mają. No albo przynajmniej ludzie w Jej wieku. Ale dla Niej wiek nie istniał, tak jakby zatrzymała się w pewnym momencie, i tylko jej skóra starzała się, mimo to zawsze była uśmiechnięta, radosna i pogodna. Zarażała optymizmem i dobrym nastrojem.
Wypiliśmy kawę, zapaliliśmy papierosa.
Mama H. zapytała mnie:
-A J, jak tam na studiach Ci idzie?
-A no dobrze, tak dobrze.
-Wszytko ok prawda?
-Tak Pani Mamo H, dziękuję.
Potem zapytała Casa.
-A Ty Cas jak tam?
-A no wie Pani, dobrze.
Mimo że Cas był załamany.
-No to dobrze, ciesze się że do mnie wpadliście.
Sama Mama H. nie miała żadnych wieści od samego H. Przynajmniej żadnych o których nie wiedzieliśmy.
Pożegnaliśmy się, obiecując ponowną wizytę i obraliśmy kurs do Casa.
Dochodziła 16 gdy byliśmy na miejscu, Cas z miejsca zaproponował że trzeba już zacząć spożywać nasze trunki.
-No ale stary, jest przecież 16! - Powiedziałem ze zdziwieniem.
-No to co?
-No w sumie... No nic, no ale jest DOPIERO 16!
-A tam, co to za różnica.
-No generalnie żadna a jednak jakaś.
-Dobra, dobra. Chodź.
Konsumpcja była bardzo szybka, z resztą taki był plan. Gdy ja czułem się już całkiem dobrze i na luzie, to Cas prawie że wcale nie okazywał tego samego. On miał mocną głowę. Za mocną. Nie pamiętam sytuacji żebym widział go pod DUŻYM wpływem, zawsze miał kontrolę.
Myślałem że Cas będzie chciał pogadać, o tym jak się czuje, o wszystkim i niczym. O smutkach. Ale nie, Cas nie chciał. Oglądaliśmy filmiki na youtubie, i paliliśmy papierosy.
Za oszczędności które udało mi się uzbierać przez ostatnie miesiące postanowiłem założyć gaz do "Helmuta"
Helmut był moim samochodem od 2 lat. Stary i poczciwy Fiat Uno. Nie komfortowy, nie przyspieszał, ale jednak był mój.
Znajomy powiedział mi że jest to totalnie nieopłacalne, i że za podobną cenę jest do sprzedania fajny samochód.
Umówiłem się na oglądanie go, i tak gdy jeszcze byłem na spacerze z psem zadzwoniłem do Casa.
Cas wciąż nosił w sobie smutek,złość i zapewne wszelkie inne negatywne emocje, po prostu cierpiał.
-Cześć Cas, słuchaj mam fajny samochód do obejrzenia, ale sam nie pojadę.
-Nie ma sprawy stary, będę za 30 min i możemy jechać go obejrzeć.
Co jak co, ale Cas był człowiekiem na którego można było liczyć w każdej sytuacji.
Zapewne gdybym zadzwonił o 3 w nocy i powiedział mu że muszę pozbyć się ciała, jego reakcja była by zapewne taka sama. Bardzo to u Niego ceniłem.
Zaraz po przyjeździe, zapaliliśmy z Casem papierosa i wywiązała się taka oto rozmowa.
-Ty stary, zalejmy się dziś. - powiedział Cas.
-No w sumie. Można.
-No to w drodze powrotnej coś kupimy i pojedziemy do mnie.
Pić nie lubiłem, głowy też nie miałem, ale Cas potrzebował, a ja jako Jego przyjaciel nie mogłem mu odmówić.
Cas zaparkował swoje BMW koło placu na stawach. Mieliśmy przejść wzdłuż błoni, gdyż tam zaparkowany był samochód.
Przechodząc koło stadionu Cracovi, Cas rzekł:
-Wiesz co stary? Ja tego kompletnie nie rozumiem.
-Ale czego?
-No sensu tej piłki nożnej. Kilku kolesi biega za kawałkiem gumy napompowanej powietrzem, reszta im kibicuje, a jeszcze inni obijają sobie mordy.
-Ja też nie rozumiem fenomenu piłki nożnej, pewnie dlatego siedzą w tych klatkach.
-Za cenę tego stadionu, plus całej obstawy policyjnej z miasta można byłoby wykarmić wszystkie głodne dzieci w Polsce przez rok.
-Wiesz, pewnie tak. Ale masz na to jakiś wpływ?
-Nie, ale irytuje mnie to.
-Nie przejmuj się tym skoro nie masz na to wpływu.
Na miejscu Cas starannie obejrzał samochód, zrobił 6 okrążeń wokół niego, patrzył w każde możliwe miejsce.
Gdyby ktoś nie wiedział co robi, to mógłby pomyśleć że to jakiś rytuał, tak to przynajmniej wyglądało.
W końcu gdy Cas skończył powiedział:
-Stary, za taką cenę.... Ja bym go brał.
Ucieszyłem się, gdyż samochód był w naprawdę okazyjnej cenie, i wyglądał świetnie, mimo na swoje lata.
Niestety brak gotówki w moim portfelu wymusił na nas wyruszenie w podróż w poszukiwaniu bankomatu.
Ach, ten XXI- y wiek, gdzie mogę mieć moje pieniądze praktycznie kiedy i gdzie chce. Tak przynajmniej myślałem.
Bankomat wydał mi tylko połowę sumy o którą go prosiłem, i mimo że prosiłem, sprawdzałem i liczyłem, nie chciał wydać już ani złotówki więcej.
Ach tak, przecież gdy zakładałem konto, domyślny limit w bankomacie wynosił tylko 500 zł, a że nigdy nie pomyślałem że na moim koncie będzie kwota wyższa niż ta, nie zmieniłem go.
Tiaaa. Była sobota, więc o wypłacie pieniędzy mogłem zapomnieć.
Przenieśliśmy więc transakcję na dzień następny, kiedy to mój limit miał minąć, i kiedy to mogłem wyciągnąć już pieniądze.
Siedząc w samochodzie Casa i paląc papierosy obserwowaliśmy co dzieje się na placu na stawach.
Ludzie zwykle starsi handlujący zwykle owocami i warzywami. Było w tym coś interesującego mimo że pozornie było to proste i nawet oczywiste.
Ale nasza uwagę przykuła walka z gołębiem pewnej pani. Ta zaciekle walczyła aby to on odleciał i nie siedział na wspornikach, a ten za wszelką cenę nie chciał posłuchać, więc próbował podlatywać w to samo miejsce.
Było to naprawdę zabawne, zwłaszcza że w pewnym momencie Cas powiedział:
-Patrz, gołąb zaciekle nie daje za wygraną!
Komentarz Casa rozbawił mnie jeszcze bardziej. Powoli wracał do dawnego Casa.
Dochodziła godzina 15, w drodze do domu Casa, zatrzymaliśmy się jeszcze aby to zakupić kilka wysokoprocentowych trunków. Niedaleko tego miejsca mieszkała mama H. A że dawno Jej nie widzieliśmy stwierdziliśmy obaj że wpadniemy do Niej,
Jak już pisałem wcześniej, napiszę jeszcze raz.
Mama H była bardzo wyjątkowa. Z Dystansem do wielu rzeczy do których ludzie go nie mają. No albo przynajmniej ludzie w Jej wieku. Ale dla Niej wiek nie istniał, tak jakby zatrzymała się w pewnym momencie, i tylko jej skóra starzała się, mimo to zawsze była uśmiechnięta, radosna i pogodna. Zarażała optymizmem i dobrym nastrojem.
Wypiliśmy kawę, zapaliliśmy papierosa.
Mama H. zapytała mnie:
-A J, jak tam na studiach Ci idzie?
-A no dobrze, tak dobrze.
-Wszytko ok prawda?
-Tak Pani Mamo H, dziękuję.
Potem zapytała Casa.
-A Ty Cas jak tam?
-A no wie Pani, dobrze.
Mimo że Cas był załamany.
-No to dobrze, ciesze się że do mnie wpadliście.
Sama Mama H. nie miała żadnych wieści od samego H. Przynajmniej żadnych o których nie wiedzieliśmy.
Pożegnaliśmy się, obiecując ponowną wizytę i obraliśmy kurs do Casa.
Dochodziła 16 gdy byliśmy na miejscu, Cas z miejsca zaproponował że trzeba już zacząć spożywać nasze trunki.
-No ale stary, jest przecież 16! - Powiedziałem ze zdziwieniem.
-No to co?
-No w sumie... No nic, no ale jest DOPIERO 16!
-A tam, co to za różnica.
-No generalnie żadna a jednak jakaś.
-Dobra, dobra. Chodź.
Konsumpcja była bardzo szybka, z resztą taki był plan. Gdy ja czułem się już całkiem dobrze i na luzie, to Cas prawie że wcale nie okazywał tego samego. On miał mocną głowę. Za mocną. Nie pamiętam sytuacji żebym widział go pod DUŻYM wpływem, zawsze miał kontrolę.
Myślałem że Cas będzie chciał pogadać, o tym jak się czuje, o wszystkim i niczym. O smutkach. Ale nie, Cas nie chciał. Oglądaliśmy filmiki na youtubie, i paliliśmy papierosy.
Tuesday, November 5, 2013
Dzień wszystkich śniętych - 1.11.13
Nie oczekiwałem nic a i tak wciąż byłem rozczarowany.
Rano obudził mnie pies. O dziwo. Wgramolił się niezdarnie na łóżko i stanowczo zażądał spaceru w trybie natychmiastowym, klepiąc mnie łapą oraz popychając swoim mokrym i zimnym nosem. U niego nie było tych dodatkowych 5 min.
Dzień był ładny. O dziwo. Zawsze 1 listopada kojarzył mi się raczej ponuro jeśli chodzi o pogodę.
Ruszyła wielka machina, rozpoczął się wielki wzór który znałem na pamięć, gdyż każdy 1 listopada wyglądał u mnie bardzo podobnie.
Wzór obejmował wczesną pobudkę, obiad u babci gdzie miała zebrać się cała, lub też większość rodziny, ploty i rozmowy na ten sam temat jak co roku oraz najważniejsze - odwiedzanie grobów.
I tym razem wzór nie zawiódł.
Obiad u babci poszedł jak zwykle, już od przyjazdu od niechcenia rozmawiałem z rodziną, o tym, tamtym, wszystkim i niczym.
Wśród nich była E, moja kuzynka i T, mój jedyny kuzyn.
Obaj starsi, i to znacząco niż ja.
E. zawsze radosna, rozgadana i uśmiechnięta, natomiast T zawsze zrzędliwy, małomówny i zawsze ale to zawsze szyderczy. Taki "grumpy cat".
Od T. jak zawsze usłyszałem parę cynicznych uwag a propo mojego wyglądu. Mimo to cieszyłem się że usłyszałem to od niego, gdyż była to jedyna rzecz jaką od niego usłyszałem. To było coś w stylu :"Fajnie Cie widzieć", lub bliżej podobne. Tak mi się wydawało przynajmniej bo nie potrafiłem nigdy do końca rozgryźć T.
Rodzinka się rozjechała, zostaliśmy my. Babcia po obiedzie chciała wręczyć mi pieniądze na samochód, taki to podarunek od Niej w ramach prezentu ślubnego który robi wszystkim w rodzinie.
Spotkało się to z dużym oburzeniem z innej strony, i mimo to że nie wiedziałem o tym nic, to i tak zostałem wessany niczym w czarną dziurę.
Po 5 minutach nie mogłem znieść mojej pozycji która wyglądała mniej więcej tak, że byłem pomiędzy młotem a kowadłem. I to dosłownie. Sam nie wiem jak tu się znalazłem, co do tego doprowadziło ani jak w tym wszystkim miałem być temu winny.
Ciśnienie momentalnie sięgnęło zenitu. Nie mogłem dłużej być w tym miejscu w którym byłem, wyszedłem na zewnątrz nie wypowiadając słowa.
Na zewnątrz zapaliłem nerwowo papierosa, sięgnąłem po telefon i wykręciłem numer do Casa.
Cas zapewne był równie zajęty jak ja, więc nie odebrał.
Zadzwoniłem więc do Owcy.
Owca była moją sąsiadką, i dziewczyną mojego sąsiada. Mimo że nie znaliśmy się specjalnie długo to świetnie się dogadywaliśmy.
Generalnie rozmawialiśmy krótko, ale na temat.
-Owieczka nie przeszkadzam Ci?
-Nie, mów J.
-Słuchaj jest taka sytuacja, jestem w miejscu w które zostałem wciśnięty.
-No to opowiadaj.
Rozmowa z Nią uspokoiła mnie. Wróciłem powolnie do domu gdzie dyskusja dalej się toczyła, i mało tego. Przez te 10 min. Przeobraziła się ona w zupełnie nowy, gorszy poziom.
Siedziałem tam, słuchałem, nie mówiłem nic, bo w końcu tak naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego.
Sytuacja była tragiczna. Brakowało jeszcze jakiegoś spektakularnego samobójstwa, plagi, oraz nagłego zwrotu akcji.
Ba. Nawet wybuch by pasował.
Potem starałem się o tym nie myśleć, odwiedzałem groby, rozmyślałem. Spotykałem znajome twarze, na wsi było to normalne.
Niektórzy nie poznawali mnie, wszak nie mieszkam już tutaj.
Obserwując ludzi, widząc jak są ubrani, zastanawiałem się nad tym czy nie trafiłem przypadkiem na jakiś pokaz grobowej mody.
Wierzcie mi lub nie, ale nie dowierzałem że można ubrać się w ten, lub inny sposób w takie święto jak to.
Po skończonych grobach, siedziałem w samochodzie i obserwowałem zachodzące słońce, nie mówiłem nic. Słuchałem tylko kolejnego wykładu od mojej mamy o tym i tamtym, wszystkim i niczym. Wiedziałem to już wszystko, ale mimo to zawsze jest mi to powtarzane non stop. Czułem się źle, gdyż znowu ludzie wmówili mi że wszystko to było jak zwykle moją winą, ale taki już jestem.
Nie oczekiwałem nic a i tak wciąż byłem rozczarowany.
Rano obudził mnie pies. O dziwo. Wgramolił się niezdarnie na łóżko i stanowczo zażądał spaceru w trybie natychmiastowym, klepiąc mnie łapą oraz popychając swoim mokrym i zimnym nosem. U niego nie było tych dodatkowych 5 min.
Dzień był ładny. O dziwo. Zawsze 1 listopada kojarzył mi się raczej ponuro jeśli chodzi o pogodę.
Ruszyła wielka machina, rozpoczął się wielki wzór który znałem na pamięć, gdyż każdy 1 listopada wyglądał u mnie bardzo podobnie.
Wzór obejmował wczesną pobudkę, obiad u babci gdzie miała zebrać się cała, lub też większość rodziny, ploty i rozmowy na ten sam temat jak co roku oraz najważniejsze - odwiedzanie grobów.
I tym razem wzór nie zawiódł.
Obiad u babci poszedł jak zwykle, już od przyjazdu od niechcenia rozmawiałem z rodziną, o tym, tamtym, wszystkim i niczym.
Wśród nich była E, moja kuzynka i T, mój jedyny kuzyn.
Obaj starsi, i to znacząco niż ja.
E. zawsze radosna, rozgadana i uśmiechnięta, natomiast T zawsze zrzędliwy, małomówny i zawsze ale to zawsze szyderczy. Taki "grumpy cat".
Od T. jak zawsze usłyszałem parę cynicznych uwag a propo mojego wyglądu. Mimo to cieszyłem się że usłyszałem to od niego, gdyż była to jedyna rzecz jaką od niego usłyszałem. To było coś w stylu :"Fajnie Cie widzieć", lub bliżej podobne. Tak mi się wydawało przynajmniej bo nie potrafiłem nigdy do końca rozgryźć T.
Rodzinka się rozjechała, zostaliśmy my. Babcia po obiedzie chciała wręczyć mi pieniądze na samochód, taki to podarunek od Niej w ramach prezentu ślubnego który robi wszystkim w rodzinie.
Spotkało się to z dużym oburzeniem z innej strony, i mimo to że nie wiedziałem o tym nic, to i tak zostałem wessany niczym w czarną dziurę.
Po 5 minutach nie mogłem znieść mojej pozycji która wyglądała mniej więcej tak, że byłem pomiędzy młotem a kowadłem. I to dosłownie. Sam nie wiem jak tu się znalazłem, co do tego doprowadziło ani jak w tym wszystkim miałem być temu winny.
Ciśnienie momentalnie sięgnęło zenitu. Nie mogłem dłużej być w tym miejscu w którym byłem, wyszedłem na zewnątrz nie wypowiadając słowa.
Na zewnątrz zapaliłem nerwowo papierosa, sięgnąłem po telefon i wykręciłem numer do Casa.
Cas zapewne był równie zajęty jak ja, więc nie odebrał.
Zadzwoniłem więc do Owcy.
Owca była moją sąsiadką, i dziewczyną mojego sąsiada. Mimo że nie znaliśmy się specjalnie długo to świetnie się dogadywaliśmy.
Generalnie rozmawialiśmy krótko, ale na temat.
-Owieczka nie przeszkadzam Ci?
-Nie, mów J.
-Słuchaj jest taka sytuacja, jestem w miejscu w które zostałem wciśnięty.
-No to opowiadaj.
Rozmowa z Nią uspokoiła mnie. Wróciłem powolnie do domu gdzie dyskusja dalej się toczyła, i mało tego. Przez te 10 min. Przeobraziła się ona w zupełnie nowy, gorszy poziom.
Siedziałem tam, słuchałem, nie mówiłem nic, bo w końcu tak naprawdę nie miałem z tym nic wspólnego.
Sytuacja była tragiczna. Brakowało jeszcze jakiegoś spektakularnego samobójstwa, plagi, oraz nagłego zwrotu akcji.
Ba. Nawet wybuch by pasował.
Potem starałem się o tym nie myśleć, odwiedzałem groby, rozmyślałem. Spotykałem znajome twarze, na wsi było to normalne.
Niektórzy nie poznawali mnie, wszak nie mieszkam już tutaj.
Obserwując ludzi, widząc jak są ubrani, zastanawiałem się nad tym czy nie trafiłem przypadkiem na jakiś pokaz grobowej mody.
Wierzcie mi lub nie, ale nie dowierzałem że można ubrać się w ten, lub inny sposób w takie święto jak to.
Po skończonych grobach, siedziałem w samochodzie i obserwowałem zachodzące słońce, nie mówiłem nic. Słuchałem tylko kolejnego wykładu od mojej mamy o tym i tamtym, wszystkim i niczym. Wiedziałem to już wszystko, ale mimo to zawsze jest mi to powtarzane non stop. Czułem się źle, gdyż znowu ludzie wmówili mi że wszystko to było jak zwykle moją winą, ale taki już jestem.
Nie oczekiwałem nic a i tak wciąż byłem rozczarowany.
Sunday, November 3, 2013
Halloween i nagły smutek. 31.10.13
Jak co roku nachodziły mnie myśli o Halloween.
Halloween zawsze wydawało mi się takie magiczne, jednak było coś w tym przebieraniu się za różnorodne postacie. Przez ten jeden dzień wszyscy noszą maski.
Niestety nie tutaj. W Polsce gdy przebiorę się za coś, lub co gorsza zrobi to dziecko jest ono potępione przez księży, babcie i nauczycielki religii. Absurd. Ale co poradzić. Dzień był dosyć specyficzny. Jak zwykle w czwartki miałem lekcje u moich uczniów. Dawało mi to dużą satysfakcję że potrafię ich czegoś nauczyć i wnieść jakiś skrawek wiedzy do ich głów.
Pod koniec dnia umówiłem się na małą posiadówkę z moimi sąsiadami.
Generalnie dzień był specyficzny, zapewne przez to że przez jego większość myślałem w co mógłbym się przebrać, gdyby Halloween wyglądało tu tak samo jak w USA.
W drodze do domu dostałem telefon od Casa.
-Siema stary, masz dla mnie czas?
-Tak jasne, wpadaj.
-No to będę za 30 min.
Po jego intonacji i głosie już wiedziałem że stało się coś złego. W głowie miałem milion, a może więcej scenariuszy co mogło się przytrafić Casowi.
Szybko zmieniając plany aby to jak najlepiej zorganizować "reset" dla mnie i jego, z naciskiem na niego, sam pojechałem do Niego aby to nie musiał wracać pod wpływem do domu.
Podjeżdżając pod jego dom, wygasiłem silnik i patrzyłem przez szybę w niebo. W tym miejscu Krakowa było ono o wiele lepiej widoczne niż np. u mnie. Noc była bezchmurna, a gwiazdy widoczne.
Mimo to nie oduczałem radości, ani niczego innego z obserwacji ich, gdyż adrenalina i serce waliło mi, jak gdyby miało wypaść z klatki piersiowej.
Casa znałem długo, wiedziałem o Nim praktycznie wszystko, może dlatego tak się denerwowałem.
Nie wiem ile minęło od momentu wyłączenia silnika, może 2-3 minuty gdy pojawił się Cas.
Wysiadł z samochodu i przywitał mnie tylko słowami "Cześć".
Te słowa były przepełnione żalem oraz cierpieniem. Jego twarz wskazywała na to samo. Było mi go żal, nie mogłem patrzeć na to jak mu źle, wiedząc że nie mogę zrobić wiele aby mu pomóc. Nie pytałem Go o nic, gdyż wiedziałem że za chwilę sam wszystko powie.
Wszedł od niechcenia do domu, przywitał się z rodzicami. Wszystkie słowa które wypowiadał miały te samą intonację, tę samą barwę co wcześniejsze.
Po krótkiej wymianie zdań wsiadł do mojego samochodu, zapalił papierosa i powiedział:
-Już nie jestem z ...
-Ale jak to nie?
-No po prostu nie.
-Ale jak? Co?
-No dziś się z nią widziałem, tak wyszło i tyle.
Nie pytałem go o szczegóły gdyż widziałem że sam nie był skory do rozmowy o tym. Myślę że bardziej chciał słuchać, nawet lania wody z moich ust, ale byle słuchać.
Włączyłem silnik i obrałem kurs na dom.
Czułem jego cierpienie, złość, smutek, gorycz i rozczarowanie.
Wadziłem go takiego już wcześniej, wiedziałem jak to wygląda.
Niestety.
Cas przez całą drogę praktycznie milczał.
Mówiłem mu to co zapewne chciałby usłyszeć, coś co zapewne wiedział. Ale mówiłem tylko żeby mówić.
Bezsilność przytłaczała mnie.
To już nie był ten sam Cas, ale rozumiałem to.
Mówiłem do niego, ale z Nim nie rozmawiałem.
Na miejsce przybyliśmy szybko, zahaczyliśmy o sklep i wpadliśmy do moich sąsiadów z którymi mam bardzo dobre kontakty.
Liczyłem że towarzystwo oraz "reset" wyjdzie mu teraz na dobre.
Nie myliłem się, Po godzinie był już Casem którego znałem.
Wiedziałem że to chwilowe, ale i tak byłem zadowolony że chociaż w tym stopniu jestem w stanie mu pomóc w tych ciężkich chwilach.
Potem rozmawialiśmy na klatce, patrząc na regulamin osiedla.
Pożegnałem się z Nim, przytuliłem go i poszedłem spać gdyż jutro miało być jeszcze gorzej.
Halloween zawsze wydawało mi się takie magiczne, jednak było coś w tym przebieraniu się za różnorodne postacie. Przez ten jeden dzień wszyscy noszą maski.
Niestety nie tutaj. W Polsce gdy przebiorę się za coś, lub co gorsza zrobi to dziecko jest ono potępione przez księży, babcie i nauczycielki religii. Absurd. Ale co poradzić. Dzień był dosyć specyficzny. Jak zwykle w czwartki miałem lekcje u moich uczniów. Dawało mi to dużą satysfakcję że potrafię ich czegoś nauczyć i wnieść jakiś skrawek wiedzy do ich głów.
Pod koniec dnia umówiłem się na małą posiadówkę z moimi sąsiadami.
Generalnie dzień był specyficzny, zapewne przez to że przez jego większość myślałem w co mógłbym się przebrać, gdyby Halloween wyglądało tu tak samo jak w USA.
W drodze do domu dostałem telefon od Casa.
-Siema stary, masz dla mnie czas?
-Tak jasne, wpadaj.
-No to będę za 30 min.
Po jego intonacji i głosie już wiedziałem że stało się coś złego. W głowie miałem milion, a może więcej scenariuszy co mogło się przytrafić Casowi.
Szybko zmieniając plany aby to jak najlepiej zorganizować "reset" dla mnie i jego, z naciskiem na niego, sam pojechałem do Niego aby to nie musiał wracać pod wpływem do domu.
Podjeżdżając pod jego dom, wygasiłem silnik i patrzyłem przez szybę w niebo. W tym miejscu Krakowa było ono o wiele lepiej widoczne niż np. u mnie. Noc była bezchmurna, a gwiazdy widoczne.
Mimo to nie oduczałem radości, ani niczego innego z obserwacji ich, gdyż adrenalina i serce waliło mi, jak gdyby miało wypaść z klatki piersiowej.
Casa znałem długo, wiedziałem o Nim praktycznie wszystko, może dlatego tak się denerwowałem.
Nie wiem ile minęło od momentu wyłączenia silnika, może 2-3 minuty gdy pojawił się Cas.
Wysiadł z samochodu i przywitał mnie tylko słowami "Cześć".
Te słowa były przepełnione żalem oraz cierpieniem. Jego twarz wskazywała na to samo. Było mi go żal, nie mogłem patrzeć na to jak mu źle, wiedząc że nie mogę zrobić wiele aby mu pomóc. Nie pytałem Go o nic, gdyż wiedziałem że za chwilę sam wszystko powie.
Wszedł od niechcenia do domu, przywitał się z rodzicami. Wszystkie słowa które wypowiadał miały te samą intonację, tę samą barwę co wcześniejsze.
Po krótkiej wymianie zdań wsiadł do mojego samochodu, zapalił papierosa i powiedział:
-Już nie jestem z ...
-Ale jak to nie?
-No po prostu nie.
-Ale jak? Co?
-No dziś się z nią widziałem, tak wyszło i tyle.
Nie pytałem go o szczegóły gdyż widziałem że sam nie był skory do rozmowy o tym. Myślę że bardziej chciał słuchać, nawet lania wody z moich ust, ale byle słuchać.
Włączyłem silnik i obrałem kurs na dom.
Czułem jego cierpienie, złość, smutek, gorycz i rozczarowanie.
Wadziłem go takiego już wcześniej, wiedziałem jak to wygląda.
Niestety.
Cas przez całą drogę praktycznie milczał.
Mówiłem mu to co zapewne chciałby usłyszeć, coś co zapewne wiedział. Ale mówiłem tylko żeby mówić.
Bezsilność przytłaczała mnie.
To już nie był ten sam Cas, ale rozumiałem to.
Mówiłem do niego, ale z Nim nie rozmawiałem.
Na miejsce przybyliśmy szybko, zahaczyliśmy o sklep i wpadliśmy do moich sąsiadów z którymi mam bardzo dobre kontakty.
Liczyłem że towarzystwo oraz "reset" wyjdzie mu teraz na dobre.
Nie myliłem się, Po godzinie był już Casem którego znałem.
Wiedziałem że to chwilowe, ale i tak byłem zadowolony że chociaż w tym stopniu jestem w stanie mu pomóc w tych ciężkich chwilach.
Potem rozmawialiśmy na klatce, patrząc na regulamin osiedla.
Pożegnałem się z Nim, przytuliłem go i poszedłem spać gdyż jutro miało być jeszcze gorzej.
Subscribe to:
Posts (Atom)