Dzień wcześniej widziałem się z H.
Wyszliśmy z psami, jak to za starych dobrych czasów, paliliśmy papierosy, gadaliśmy o głupotach.
Wtedy to już ustaliliśmy, że jako pasterka zdarza się tylko raz w roku to trzeba ją obejść hucznie.
H. przytaknął, i powiedział że zapewne zjawi się koło 24.
Był o 0:36, i od razu przeszliśmy do sedna sprawy.
Po dłuższej chwili przeznaczonej na rozmowy o niczym, H. wpadł na pomysł aby to umilić sobie czas grą w karty, gdyż samo słuchanie radia już mu nie wystarczało i musiał zapełnić czymś pustkę która powstawała z bezczynności.
Powiedział też że na gwiazdkę dostał zestaw dla magika.
"Ale jak?" - z niedowierzaniem zapytałem go.
"No wiesz! Taki zestaw dla magika który zawsze się chciało mieć jako dziecko!" - Odparł z entuzjazmem H.
"A. Ten zestaw..."
"Stary, mówię Ci. Tam jest wszystko. Jest świetny!" - Odrzekł H. z wyraźną ekscytacją w głosie
I co się mu dziwić, z takich rzeczy się nie wyrasta.
Padło na pokera, którego z H. już dobrze znaliśmy pod względem zasad.
Problem pojawił się gdy nie mieliśmy waluty aby rozpocząć emocjonującą grę.
Lecz jak to z H. bywało, H. zwykle znajdywał rozwiązanie, i tym razem był to słoik miedziaków w nominałach 1,2 oraz 5 groszy, które to służyły nam jako waluta.
Oczywiście H. używał swoich sztuczek psychologicznych - tutaj mam na myśli blef, i w ten oto sposób przegrałem większość moich pieniędzy. Fakt że byłem w lekkim stanie niepoczytalności i spowolnienia sprawiał że nie potrafiłem zachować poważnego stanu twarzy kiedy widziałem w mojej ręce parę dwóch asów, co H. od razu wyłapywał gdyż banan na mojej twarzy pojawiał się momentalnie, i mądrze wycofywał się z gry, co pozostawało mnie z łupem "Dwójaków" oraz "Jedynaków" a rzadko "Piątaków"
Reszta nocy zleciała nam na rozmowach, oraz słuchaniu wywiadu z pewnym aktorem teatralnym, który mówił bardzo mądrze i miał świetną dykcję, lecz niestety nie pamiętam jego imienia.
Pasterkę spędziłem wyśmienicie, właśnie ze względu na H.
Nazajutrz wstałem ok 10, gdyż wiedziałem że przyjeżdża N. siostra Kuny z którą to od czasu jej przeprowadzki nie widziałem się długo, i zależało mi aby to nadrobić.
Dzień wczorajszy dawał się tylko we znaki sennością - o dziwo.
Odebrałem N. oraz jej chłopaka, i zwiozłem do domu.
Tam przywitałem się z Kuną, oraz jej chłopakiem Ł., i od razu przeszliśmy do rozmów.
Jak to zwykle o niczym, wszystkim, wspomnieniach oraz codzienności.
Czując że senność coraz bardziej daje się we znaki, poprosiłem Kunę o coś co pomoże mi ją zwalczyć.
Kuna otwarła ręką szufladę, dając mi wybór spośród różnorakich energy drinków, i powiedziała abym brał który chce. Co i tak dużo nie dało, więc kiedy wyjeżdżałem, byłem po kawie oraz dwóch energy drinkach.
N. niestety długo nie zabawiła, jak i również byłem ograniczony czasowo, gdyż dziś był dzień w którym jak co roku jeździło się do mojej cioci na kawę i pogaduchy.
Spotkanie z N. napełniło mnie pozytywną energią, oraz dało w pewnym stopniu spokój psychiczny.
U cioci byliśmy ok 16:15. Była tam również moja babcia, E. oraz jej mąż G. I gwóźdź dzisiejszej notki - mój kuzyn T.
T. z racji swoich estych urodzin, od dwóch dni miał auto-reverse, inaczej mówiąc, spożywał alkohol w całkiem sporych ilościach, lecz było to uzasadnione.
Na wejściu od razu od razu usłyszałem że wyglądam jak gej, oraz moje włosy są gejowskie, co w rozumowaniu T. oznacza kogoś kto jest dobrze ubrany oraz schludny.
Dostałem od Niego prezent: Książkę z wzorami tatuażu, oraz ich wyjaśnieniem, jak i perfumy.
T. był w stanie podchmielonym, i w takim stanie utrzymywał się od wczoraj, co wpływało na to że był człowiekiem bardzo rozmownym, elokwentnym, oraz wylewnym, co przedstawiało jego totalne przeciwieństwo.
Przyniósł flaszkę na stół, i rzekł że muszę z nim wypić, jako że są jego urodziny.
T. mówił. Mówił bardzo dużo, często się powtarzał.
O tym że wyglądam jak gej, że mój samochód jest tylko dla szpanu, że mój tatuaż jest tylko i wyłącznie dla ozdoby. Po czym starał się wszystko wytłumaczyć, co często kończyło się na powiedzeniu: "Znaczy wiesz stary. Ja tego nie krytykuje... ALE...". W niektórych sprawach miał trochę racji, a w niektórych wręcz przeciwnie. Ale cieszyłem się że mogłem z Nim porozmawiać, gdyż okazji nie miałem wiele, i mimo że często rozmowa oraz Jego argumenty były po prostu męczące, to wciąż konwersacja dawała mi radość.
Wszystkim rozmowom przysłuchiwała się uważnie babcia, która gdy tylko usłyszała temat tatuażu który chcę sobie zrobić, momentalnie wyszła ze swoimi racjami, które brzmiały:
-"Bo ja ostatnio widziałam w telewizji, mówili profesorowie, że ta farba co ją pod skórę dają, to ona ma metale ciężkie, i nie można potem robić rezonansu"
Oraz to że można od tego umrzeć. Bo tak mówili. W telewizji.
T. odrzekł tylko
-"Babcia... Ty nie ogarniasz tego."
-"OOOOO. Wszystko ogarniam!" - odparła Babcia.
Usłyszałem również że jeśli zrobię sobie kolejny tatuaż, to mogę do babci się więcej nie odzywać, i ona się nie godzi i że to będzie koniec. Naturalnie wciąż mam zamiar sobie go zrobić, i takie zdanie utrzymywałem.
T. wszedł w tematy głębsze, czyli dlaczego ja sam nie mam własnego zdania, oraz dlaczego wszyscy zawsze wchodzą w moje życie, i że tak nie może być i że muszę myśleć.
Miał rację, czasem nie miał.
Mówił składnie i mądrze, a niekiedy bredził.
W każdym razie z rozmowy wyniosłem bardzo dużo, i bardzo mi się przydała.
Ciocia ugotowała barszcz biały, który jest dla mnie najlepszą rzeczą na świecie.
To taki wehikuł czasu, który cofa mnie do beztroskich lat dzieciństwa, kiedy to był on robiony zawsze rano w niedziele.
Jego smak się nie zmienił, i zapewne mógłbym go jeść na śniadanie, obiad oraz kolację a on wciąż nie stracił by swojej magii. A może właśnie ta jego rzadkość mu ją nadawała?
Babcia jeszcze przed wyjazdem chciała chytrze ukryć moją książkę z tatuażami którą dostałem od T. Lecz niestety udało mi się ją odnaleźć, i cały misterny plan legł w gruzach.
Po powrocie wpadłem jeszcze do H. gdzie mieliśmy spory ubaw grając na Xboxie za pomocą kinecta.
Na sam koniec zawitałem jeszcze do K. który był moim serdecznym sąsiadem oraz przyjacielem.
Tam razem z Jego dziewczyną obgadaliśmy cały temat który został poruszony na spotkaniu od nowa, gdzie dowiedziałem się kolejnych nowych rzeczy. Bardzo lubiłem dyskutować z Nim na różne tematy, gdyż zawsze zaskakiwała mnie jego znajomość życia oraz ocena rzeczywistości. Myślę że w pewnym stopniu byliśmy podobni.
Święta święta, i po świętach.
Friday, December 27, 2013
Tuesday, December 24, 2013
22.12.2013 - Wczesna Wigilia
Słowem wyjasnienia: w mojej rodzinie istnieje zwyczaj dwóch wigilii, gdzie jedna "większa" odbywa się w określonym miejscu, i na którą zjeżdża się cała rodzina, a druga odbywa się już normalnie 24 grudnia w gronie "blisko rodzinnym".
Ta pierwsza ustalona była na 22 grudnia, godzinę 12:00 u mojej babci.
Jak co roku zresztą, odkręcanie, plany, telefony i chaos panujący temu udzielał się również mi.
O godzinie 10:43 odebraliśmy Kunę, która nie mogła znaleźć klamki (odsyłam do notki "Porady"), jak zwykle modnie spóźnieni. Do przebycia mieliśmy ok 20 km, i dokładnie 17 minut do mszy którą jak co roku wykupywała babcia.
Kuna wyglądała bardzo dobrze, gustownie i pięknie. Już od wejścia do samochodu wprowadziła pogodny nastrój swoją obecnością, jak to Kuna.
Podróż minęła o dziwo szybko, pod kościołem byliśmy dokładnie 11:04, i nawet mało tego udało nam się zaparkować co w niedzielną główną mszę na wsi było nie lada wyczynem.
Kątem oka spostrzegłem spieszących się do kościoła E. oraz jej męża G. Co rozbawiło mnie ze względu na fakt iż do kościoła mieli oni ok 3 km, a więc spóźnienie totalnie nieuzasadnione.
Kiedy ostatni raz byłem w kościele? Sam nie pamiętam, myślę że właśnie rok temu. Nie czułem się zbyt komfortowo, na wejściu od razu poczułem na sobie wzrok ludzi - do czego byłem przyzwyczajony, ale ten wzrok był czysto przeszywający. Spóźnienie w małych kościołach na wsi od razu oznaczało potępienie wśród mieszkańców.
Mszę znałem na pamięć. Z nudy spoglądałem na ludzi, spostrzegłem że E i G non stop rozmawiali ze sobą, no za dużo powiedziane - przekazywali sobie cząstki informacji, ja starając się wtopić w otoczenie, karciłem ich wzrokiem co wywoływało rozbawienie u E.
Kazanie było za to bardzo głupie i zagmatwane. Ksiądz wprowadził tyle postaci literackich, oraz tak poplątał fabułę że generalnie to nie wynikało z niego nic. Jeden fragment zapadł mi w pamięć:
"(...) I jest też Anna, która zawsze chce ulepszyć dom, firanki, lecz nawet w niedziele wiesza pranie"
Naprawdę? Wieszanie prania w niedziele jest aż tak złą rzeczą? Za to jestem skazywany z miejsca na wieczne potępienie? No jak to wieszać pranie w niedzielę? Absurd.
Ok, 15 min przed końcem mszy Kuna odwróciła się i dała mi znać wzrokiem że wychodzi, co przyznam było dla mnie ratunkiem. Po cichu też na to liczyłem.
Poczuła się słabo, nic z resztą dziwnego, w środku kościół był zapełniony. Zgodnie z Kuną stwierdziliśmy że nie wracamy, a ja korzystając z ostatniej wolnej okazji sięgnąłem po papierosa.
Mieliśmy to do siebie z Kuną że mogliśmy gadać o niczym, i nie że było to dla nas dziwne. Były to rzeczy proste, często nieistotne. Czas zleciał dosyć szybko, i z kościoła wytoczyli się ludzie.
Zaraz po tym wstąpiliśmy na cmentarz, aby zapalić znicz na grobie mojego dziadka.
Kunę przerażały małe grobki, gdzie leżały dzieci. Przyznam że we mnie również budziło to bardzo nieprzyjemne uczucie.
Pod domem babci, i przywitaniu się ze wszystkimi obecnymi, weszliśmy do domu, gdzie czekała już na nas babcia z całym asortymentem do spożycia. A było w czym wybierać.
Przed tym wszystkim babcia stanowczo zażądała abym przeczytał to fragment z biblii. Robiłem to gdy byłem jeszcze mniejszy, ale jako tradycja musiała zostać podtrzymana, z niechęcią zgodziłem się i przeczytałem fragment który to znałem już prawie na pamięć.
Brakowało mi kilku osób, myślę że najbardziej cioci S, mamy Kuny która zawsze była duszą towarzystwa i tak samo jak Kuna miała bardzo specyficzne podejście do świata w bardzo pozytywnym sensie, które zawsze wnosiło wiele do rozmów. Brakowało też N. siostry Kuny, która była tutaj typem mnie tylko kilka lat starsza. Również brak mojego kuzyna T. brata E, dawał się we znaki. Widywałem go bardzo rzadko, z tego względu ceniłem sobie każdą chwilę którą mogłem z nim spędzić. Napisałem do niego nawet smsa, ale on odparł tylko zrzędliwie że przecież wiemy gdzie mieszka jak chcemy się z nim zobaczyć. To dokładnie w jego stylu, taki już był.
Rozmowy o dziwo nie schodziły na moje tematy często, co radowało mnie gdyż nie miałem szczególnej ochoty rozmawiać o moim życiu. Przy nim jednakowoż utrzymywały mnie konwersacje z Kuną i E.
A E. jak E. mimo swojego dojrzałego już wieku i bycia mężatka wciąż sprawiała wrażenie jak gdyby cały świat odbierała z perspektywy 15 latki. Fakt że była bardzo stanowcza dodawał temu jeszcze więcej skomplikowania.
E bez żadnego zahamowania rzekła kiedy kaszlałem:
"Tak J, pal więcej!, to kaszel palacza!"
Kiedy w pokoju była moja babcia, przed którą już od dłuższego czasu staram się ukryć fakt bycia w szponach tego nałogu, bo czego oczy nie widzą, temu serca nie żal. W głowie mojej babci wciąż istnieje obraz małego mnie, który nie zmienił się mimo upływu czasu.
Rzuciłem jej karcące spojrzenie, na co E. odpowiedziała uśmiechem, po czym powiedziała:
"Ile ty masz lat żeby się przed babcią chować z tym?"
Miała racje, ale jak już pisałem wcześniej.
Jej mąż G którego bardzo lubiłem, nie mówił wiele, ale taki już był. Lepiej odnajdywał się kontaktach które już znał, czyli Kuna oraz ja.
Mama rzuciła raz śmieszną anegdotkę jak to "prawie się sam utrzymuje hehe". Co wywołało u mnie natychmiastowe podniesienie ciśnienia. Odrzekłem że żarty żartami ale jednakowoż nie ma w tym nic śmiesznego że nie biorę od niej pieniędzy, i opłacam sobie wszystkie rzeczy poza tym że nie dokładam się 50/50 do rachunków domowych. Ona wciąż mimo wszystko uważała to za świetny żart. Kiedy moje poirytowanie sięgało zenitu, po prostu przestałem walczyć, gdyż wiedziałem że nie wygram. Wtedy Kuna która rozumiała mnie lepiej niż ktokolwiek inny, zaproponowała żebym poszedł z Nią ściąć jej tą choinkę, gdyż choinki nie miała, a babcia chętnie pozbędzie się jednej spośród wielu. Doskonale wiedziała co robi. Gdy byliśmy na zewnątrz Kuna wyraziła swoje zdanie, które jak zwykle najlepiej oddawało sytuację, za to ceniłem ją najbardziej, ale nie tylko za to.
Poszukiwania choinki skończyły się na tym iż stwierdziłem że pójdę do lasu który nie był daleko, i tak szybko pożyczę jedną od mamy natury. Kuna niechętnie zgodziła się i wróciła do domu, gdyż na jej koturnach spacer w górę wzgórza mógłby skończyć się zanim by się zaczął.
Miałem burzę myśli, cieszyłem się że mogę pobyć sam i w spokoju oddać się pozbawienia życia choinki.
W połowie drogi dostałem telefon od Kuny, abym to wrócił do domu, bo babcia mówi że teraz wszędzie jest pełno straży miejskiej, która to wlepia mandaty za ten karygodny czyn.
Tia, na pewno natknął bym się na nich, razem ze smokiem i watahą rycerzy.
Okazało się że u babci jest jedna idealna sztuka, teraz trzeba było ją tylko wyciąć.
Choinka w starciu z tępą siekierą w końcu dała za wygraną, i ostatnim krokiem było tylko spakowanie jej do samochodu.
Na posiedzeniu wigilijnym zjawił się również D. Którego lubiłem i lubię, ale który często żartował, podobnie jak moja mama, szydząc ze mnie, i wciąż uznawał to za świetny żarcik. Kuna wszystko widziała, i tylko w kółko powtarzała mi żebym to się nie przejmował, bo to i tak nic nie da.
Przekonałem jeszcze babcie że mimo niedzieli nawiozę jej drewna do opału. Ona upierała się że nie można, bo niedziela, ale kiedy powiedziałem jej że skoro tak to niech marznie przez niedziele zmieniła niechętnie zdanie. Co te kazania robią z ludźmi.
Impreza w końcu się zwinęła a ja jako coroczny kelner, po obsłudze wszystkich, musiałem również posprzątać, co specjalnie mnie nie dziwiło.
Zjazd wigilijny nie zaliczyłem do specjalnie udanych, ale mimo wszystko miał on coroczny urok, co sprawiało że jakaś cząstka mnie nie żałuje.
Ta pierwsza ustalona była na 22 grudnia, godzinę 12:00 u mojej babci.
Jak co roku zresztą, odkręcanie, plany, telefony i chaos panujący temu udzielał się również mi.
O godzinie 10:43 odebraliśmy Kunę, która nie mogła znaleźć klamki (odsyłam do notki "Porady"), jak zwykle modnie spóźnieni. Do przebycia mieliśmy ok 20 km, i dokładnie 17 minut do mszy którą jak co roku wykupywała babcia.
Kuna wyglądała bardzo dobrze, gustownie i pięknie. Już od wejścia do samochodu wprowadziła pogodny nastrój swoją obecnością, jak to Kuna.
Podróż minęła o dziwo szybko, pod kościołem byliśmy dokładnie 11:04, i nawet mało tego udało nam się zaparkować co w niedzielną główną mszę na wsi było nie lada wyczynem.
Kątem oka spostrzegłem spieszących się do kościoła E. oraz jej męża G. Co rozbawiło mnie ze względu na fakt iż do kościoła mieli oni ok 3 km, a więc spóźnienie totalnie nieuzasadnione.
Kiedy ostatni raz byłem w kościele? Sam nie pamiętam, myślę że właśnie rok temu. Nie czułem się zbyt komfortowo, na wejściu od razu poczułem na sobie wzrok ludzi - do czego byłem przyzwyczajony, ale ten wzrok był czysto przeszywający. Spóźnienie w małych kościołach na wsi od razu oznaczało potępienie wśród mieszkańców.
Mszę znałem na pamięć. Z nudy spoglądałem na ludzi, spostrzegłem że E i G non stop rozmawiali ze sobą, no za dużo powiedziane - przekazywali sobie cząstki informacji, ja starając się wtopić w otoczenie, karciłem ich wzrokiem co wywoływało rozbawienie u E.
Kazanie było za to bardzo głupie i zagmatwane. Ksiądz wprowadził tyle postaci literackich, oraz tak poplątał fabułę że generalnie to nie wynikało z niego nic. Jeden fragment zapadł mi w pamięć:
"(...) I jest też Anna, która zawsze chce ulepszyć dom, firanki, lecz nawet w niedziele wiesza pranie"
Naprawdę? Wieszanie prania w niedziele jest aż tak złą rzeczą? Za to jestem skazywany z miejsca na wieczne potępienie? No jak to wieszać pranie w niedzielę? Absurd.
Ok, 15 min przed końcem mszy Kuna odwróciła się i dała mi znać wzrokiem że wychodzi, co przyznam było dla mnie ratunkiem. Po cichu też na to liczyłem.
Poczuła się słabo, nic z resztą dziwnego, w środku kościół był zapełniony. Zgodnie z Kuną stwierdziliśmy że nie wracamy, a ja korzystając z ostatniej wolnej okazji sięgnąłem po papierosa.
Mieliśmy to do siebie z Kuną że mogliśmy gadać o niczym, i nie że było to dla nas dziwne. Były to rzeczy proste, często nieistotne. Czas zleciał dosyć szybko, i z kościoła wytoczyli się ludzie.
Zaraz po tym wstąpiliśmy na cmentarz, aby zapalić znicz na grobie mojego dziadka.
Kunę przerażały małe grobki, gdzie leżały dzieci. Przyznam że we mnie również budziło to bardzo nieprzyjemne uczucie.
Pod domem babci, i przywitaniu się ze wszystkimi obecnymi, weszliśmy do domu, gdzie czekała już na nas babcia z całym asortymentem do spożycia. A było w czym wybierać.
Przed tym wszystkim babcia stanowczo zażądała abym przeczytał to fragment z biblii. Robiłem to gdy byłem jeszcze mniejszy, ale jako tradycja musiała zostać podtrzymana, z niechęcią zgodziłem się i przeczytałem fragment który to znałem już prawie na pamięć.
Brakowało mi kilku osób, myślę że najbardziej cioci S, mamy Kuny która zawsze była duszą towarzystwa i tak samo jak Kuna miała bardzo specyficzne podejście do świata w bardzo pozytywnym sensie, które zawsze wnosiło wiele do rozmów. Brakowało też N. siostry Kuny, która była tutaj typem mnie tylko kilka lat starsza. Również brak mojego kuzyna T. brata E, dawał się we znaki. Widywałem go bardzo rzadko, z tego względu ceniłem sobie każdą chwilę którą mogłem z nim spędzić. Napisałem do niego nawet smsa, ale on odparł tylko zrzędliwie że przecież wiemy gdzie mieszka jak chcemy się z nim zobaczyć. To dokładnie w jego stylu, taki już był.
Rozmowy o dziwo nie schodziły na moje tematy często, co radowało mnie gdyż nie miałem szczególnej ochoty rozmawiać o moim życiu. Przy nim jednakowoż utrzymywały mnie konwersacje z Kuną i E.
A E. jak E. mimo swojego dojrzałego już wieku i bycia mężatka wciąż sprawiała wrażenie jak gdyby cały świat odbierała z perspektywy 15 latki. Fakt że była bardzo stanowcza dodawał temu jeszcze więcej skomplikowania.
E bez żadnego zahamowania rzekła kiedy kaszlałem:
"Tak J, pal więcej!, to kaszel palacza!"
Kiedy w pokoju była moja babcia, przed którą już od dłuższego czasu staram się ukryć fakt bycia w szponach tego nałogu, bo czego oczy nie widzą, temu serca nie żal. W głowie mojej babci wciąż istnieje obraz małego mnie, który nie zmienił się mimo upływu czasu.
Rzuciłem jej karcące spojrzenie, na co E. odpowiedziała uśmiechem, po czym powiedziała:
"Ile ty masz lat żeby się przed babcią chować z tym?"
Miała racje, ale jak już pisałem wcześniej.
Jej mąż G którego bardzo lubiłem, nie mówił wiele, ale taki już był. Lepiej odnajdywał się kontaktach które już znał, czyli Kuna oraz ja.
Mama rzuciła raz śmieszną anegdotkę jak to "prawie się sam utrzymuje hehe". Co wywołało u mnie natychmiastowe podniesienie ciśnienia. Odrzekłem że żarty żartami ale jednakowoż nie ma w tym nic śmiesznego że nie biorę od niej pieniędzy, i opłacam sobie wszystkie rzeczy poza tym że nie dokładam się 50/50 do rachunków domowych. Ona wciąż mimo wszystko uważała to za świetny żart. Kiedy moje poirytowanie sięgało zenitu, po prostu przestałem walczyć, gdyż wiedziałem że nie wygram. Wtedy Kuna która rozumiała mnie lepiej niż ktokolwiek inny, zaproponowała żebym poszedł z Nią ściąć jej tą choinkę, gdyż choinki nie miała, a babcia chętnie pozbędzie się jednej spośród wielu. Doskonale wiedziała co robi. Gdy byliśmy na zewnątrz Kuna wyraziła swoje zdanie, które jak zwykle najlepiej oddawało sytuację, za to ceniłem ją najbardziej, ale nie tylko za to.
Poszukiwania choinki skończyły się na tym iż stwierdziłem że pójdę do lasu który nie był daleko, i tak szybko pożyczę jedną od mamy natury. Kuna niechętnie zgodziła się i wróciła do domu, gdyż na jej koturnach spacer w górę wzgórza mógłby skończyć się zanim by się zaczął.
Miałem burzę myśli, cieszyłem się że mogę pobyć sam i w spokoju oddać się pozbawienia życia choinki.
W połowie drogi dostałem telefon od Kuny, abym to wrócił do domu, bo babcia mówi że teraz wszędzie jest pełno straży miejskiej, która to wlepia mandaty za ten karygodny czyn.
Tia, na pewno natknął bym się na nich, razem ze smokiem i watahą rycerzy.
Okazało się że u babci jest jedna idealna sztuka, teraz trzeba było ją tylko wyciąć.
Choinka w starciu z tępą siekierą w końcu dała za wygraną, i ostatnim krokiem było tylko spakowanie jej do samochodu.
Na posiedzeniu wigilijnym zjawił się również D. Którego lubiłem i lubię, ale który często żartował, podobnie jak moja mama, szydząc ze mnie, i wciąż uznawał to za świetny żarcik. Kuna wszystko widziała, i tylko w kółko powtarzała mi żebym to się nie przejmował, bo to i tak nic nie da.
Przekonałem jeszcze babcie że mimo niedzieli nawiozę jej drewna do opału. Ona upierała się że nie można, bo niedziela, ale kiedy powiedziałem jej że skoro tak to niech marznie przez niedziele zmieniła niechętnie zdanie. Co te kazania robią z ludźmi.
Impreza w końcu się zwinęła a ja jako coroczny kelner, po obsłudze wszystkich, musiałem również posprzątać, co specjalnie mnie nie dziwiło.
Zjazd wigilijny nie zaliczyłem do specjalnie udanych, ale mimo wszystko miał on coroczny urok, co sprawiało że jakaś cząstka mnie nie żałuje.
Friday, December 13, 2013
Ograniczenia
Czasu wiele
Generalnie na garści i wiadra.
Ptaki za oknem
Nieograniczone.
Pies w domu
Nieograniczony.
Trawa
Trochę ograniczona.
I w tym wszystkim ja
Zupełnie ograniczony.
Jakby tu z tego wyjść?
I tak prędzej czy później
Wszelkie ograniczenia znikną.
Generalnie na garści i wiadra.
Ptaki za oknem
Nieograniczone.
Pies w domu
Nieograniczony.
Trawa
Trochę ograniczona.
I w tym wszystkim ja
Zupełnie ograniczony.
Jakby tu z tego wyjść?
I tak prędzej czy później
Wszelkie ograniczenia znikną.
Thursday, November 28, 2013
Niespodziewane urodziny 25.11.13
I tak oto obudziłem się wczesnym porankiem, była 7:46.
Zdałem sobie sprawę że dziś ten dzień, jak co roku z resztą.
Mam urodziny, stwierdziłem że dzień nie może być taki zły, i że generalnie humoru zepsuć sobie nie dam.
Musiałem wyjść o 8:35, a przed tym musiałem jeszcze wziąć Pana psa, prysznic, zjeść, zapalić i wypić kawę.
Udało mi się z tym wyrobić mimo większego pośpiechu w którym zawsze egzystowałem.
W pracy jak to w pracy, generalnie nie działo się nic wielkiego.
W kieszeni czułem wibrujący telefon, z życzeniami.
Po wyjściu z pracy i wysłuchaniu telefonu który to miał mi wiele do powiedzenia, wpadłem jeszcze do sąsiadów.
Po krótkiej rozmowie wróciłem na górę i poczułem zmęczenie które to kumulowało się od paru dni.
Położyłem się dosłownie na chwilę, żeby to odespać.
I tak obudziłem się 3h później.
Dostałem telefon od K. (Mojego sąsiada) chwilę potem:
-Siemasz J, mój ty kochany sąsiedzie. - Powiedział K. z lekką ironią w głosie
-Witam Cię mój Panie i władco. - Odparłem
-Robisz coś teraz?
-Nie, nic. A co?
-O, bo musisz mi pomóc coś wnieść z parteru, a skoro masz urodziny to na pewno mi pomożesz. - Powiedział lekko śmiejąc się K.
-Spoko, zaraz będę.
Zszedłem na dół, i co prawda spodziewałem się czegoś tam, ale nie dużo.
Na dole przywitali mnie wszyscy sąsiedzi, K, Owca, Czarny.
Dostałem tort który był szarlotką, chyba.
Po odśpiewaniu sto lat, zdmuchnięciu świeczki na trocie, otrzymałem prezent którym była elektroniczna tarcza.
Taka na rzutki.
Po chwilowym upijaniu się trunkami zaczęliśmy turniej, czułem się wyśmienicie.
Było dużo śmiechu, zabawy, głupstw. Time of my life.
Uwielbiałem ich, uwielbiam.
Byli jak rodzina, mimo dużej różnicy wieku dogadywaliśmy się świetnie.
Co bardzo ceniłem.
Uwielbiałem z nimi przesiadywać, a zwłaszcza z K.
Posiedzieliśmy, pograliśmy w rzutki.
Pogadaliśmy.
Przegrałem w rzutki.
Pod koniec dnia czułem całkiem sporą satysfakcję i ciepłe uczucie w sercu, to naprawdę był udany dzień.
Starzeję się, ale na dojrzałość zawsze jest przecież.
Zdałem sobie sprawę że dziś ten dzień, jak co roku z resztą.
Mam urodziny, stwierdziłem że dzień nie może być taki zły, i że generalnie humoru zepsuć sobie nie dam.
Musiałem wyjść o 8:35, a przed tym musiałem jeszcze wziąć Pana psa, prysznic, zjeść, zapalić i wypić kawę.
Udało mi się z tym wyrobić mimo większego pośpiechu w którym zawsze egzystowałem.
W pracy jak to w pracy, generalnie nie działo się nic wielkiego.
W kieszeni czułem wibrujący telefon, z życzeniami.
Po wyjściu z pracy i wysłuchaniu telefonu który to miał mi wiele do powiedzenia, wpadłem jeszcze do sąsiadów.
Po krótkiej rozmowie wróciłem na górę i poczułem zmęczenie które to kumulowało się od paru dni.
Położyłem się dosłownie na chwilę, żeby to odespać.
I tak obudziłem się 3h później.
Dostałem telefon od K. (Mojego sąsiada) chwilę potem:
-Siemasz J, mój ty kochany sąsiedzie. - Powiedział K. z lekką ironią w głosie
-Witam Cię mój Panie i władco. - Odparłem
-Robisz coś teraz?
-Nie, nic. A co?
-O, bo musisz mi pomóc coś wnieść z parteru, a skoro masz urodziny to na pewno mi pomożesz. - Powiedział lekko śmiejąc się K.
-Spoko, zaraz będę.
Zszedłem na dół, i co prawda spodziewałem się czegoś tam, ale nie dużo.
Na dole przywitali mnie wszyscy sąsiedzi, K, Owca, Czarny.
Dostałem tort który był szarlotką, chyba.
Po odśpiewaniu sto lat, zdmuchnięciu świeczki na trocie, otrzymałem prezent którym była elektroniczna tarcza.
Taka na rzutki.
Po chwilowym upijaniu się trunkami zaczęliśmy turniej, czułem się wyśmienicie.
Było dużo śmiechu, zabawy, głupstw. Time of my life.
Uwielbiałem ich, uwielbiam.
Byli jak rodzina, mimo dużej różnicy wieku dogadywaliśmy się świetnie.
Co bardzo ceniłem.
Uwielbiałem z nimi przesiadywać, a zwłaszcza z K.
Posiedzieliśmy, pograliśmy w rzutki.
Pogadaliśmy.
Przegrałem w rzutki.
Pod koniec dnia czułem całkiem sporą satysfakcję i ciepłe uczucie w sercu, to naprawdę był udany dzień.
Starzeję się, ale na dojrzałość zawsze jest przecież.
Wednesday, November 20, 2013
Cas jako syzyf - 19.11.13
Znowu się nie wyspałem.
Taki to czas kiedy doba trwa dla mnie 16 h, z czego 16 z nich jestem poza domem.
Korepetycje, praca.
Dzień znowu był ładny.
Ruch o dziwo też był.
Jakiś tam był.
Do kina przyjechała wycieczka osób niepełnosprawnych, głównie psychicznie.
Było mi ich żal.
Ale zauważyłem pewną zależność, byli bardziej uprzejmi niż normalni klienci z którymi zwykle mam styczność.
Później nadszedł jak zwykle czas stypy, czyli kiedy to klient pojawiał się tak rzadko, że prawie wcale.
Na przerwie znów delektowałem się pogodą, ale głównie słońcem.
Toż to rzadkość jest, zwłaszcza teraz.
Skończyłem pracę chwilę przed 16, a złożyło się tak że akurat Cas był w pobliżu mojego miejsca pracy i postanowił że podrzuci mnie do domu.
Bardzo mnie to ucieszyło gdyż z Casem nie widziałem się już chwilę, w weekend zajęcia, potem praca.
Wsiadłem do jego BMW, i od razu zapaliłem papierosa gdyż w pośpiechu porannym nawet nie zdążyłem ich sobie zrobić.
Wymieniliśmy kilka zdań na wejściu.
-Bardzo Ci się stary spieszy? - Zapytał mnie Cas.
-Generalnie to nie, korki mam dopiero o 19, więc jeszcze mam trochę czasu. - Odparłem.
-To mogę podjechać jeszcze do Buma Square? Muszę wysłać opony.
-Nie ma problemu.
Generalnie to nawet lepiej, mogłem spędzić z Nim jeszcze więcej czasu.
Buma Square było pozornie niedaleko, podróż była szybka.
Cas w tym czasie opowiedział mi historię jak to chciał wysłać je pocztą, gdyż słyszał że ponoć się da.
Uwielbiałem słuchać jego opowieści, nawet tych o niczym gdyż Cas bardzo barwnie i dobitnie opisywał rzeczywistość.
Nie pomijając nawet najmniejszych szczegółów, opowiadał to w tak ciekawy sposób że dostarczało mi to bardzo dużo radości.
-Stary.... Wiesz co mi się dziś przytrafiło? - Zapytał retorycznie Cas.
-No, co? - Dociekliwie zapytałem.
-W końcu jakiś koleś kupił te opony, więc musiałem je dziś wysłać, ale sprawdziłem na allegro że ważą tak koło 7-10 kg.
Tutaj pojawił się już pierwszy uśmiech na mojej twarzy i już wewnętrznie podśmiewałem się w myślach.
-Zapakowałem je wczoraj, a wiesz. To są 4 opony dostawcze, wzmacnianie więc trochę mi to zajęło. - relacjonował Cas.
-Na poczcie nadludzką siłą wtaszczyłem je na wagę Pani "poczciarki" a ona powiedziała mi:
"Ale zaraz! Te opony ważą ponad 30 kg!
-Jak to? - odrzekłem
-Moja waga ma limit do 30 kg, a wyświetla się 30, nie może Pan tego wysłać!"
Tutaj wybuchłem panicznym śmiechem.
Jako że nie mogliśmy podjechać centralnie pod Buma Square, zaparkowaliśmy samochód koło Mc'Donalda który znajdował się ok 200 metrów od celu, a tam Cas zdał sobie sprawę że musi wysłać właśnie te ciężkie opony.
-Trudno, przetoczę je. - Powiedział pewnie Cas.
I jak powiedział tak zrobił. Znaczy starał się.
Wyglądało to co najmniej groteskowo i komicznie, niczym jakieś przedstawienie w teatrze, grane przez samego Casa.
Toczył opony pod górkę z lekkim trudem, a gdy mijaliśmy stację paliw gdzie zaparkowany stał bus, a w nim jego kierowca Cas powiedział:
-Ty! A może pan "busiarz" chce je kupić!
A propo pana "busiarza" - w naszym słowniku jest to nazwa własna.
Generalnie każdy zawód mógł być zdrobniony i zmieniony do tego stopnia, np: Pan taxiarz, Pan tirzarz. Pan Pałarz (Policjant).
I to zawsze musiał być Pan, inaczej nie miało to dobrego wydźwięku.
Ten sam zabieg zawsze stosowaliśmy z H.
Cas opornie toczył opony po chodniku, ku sporym zdziwieniu przechodniów.
-Jak by było zamknięte to bym się tak wkurwił, chyba bym się popierdolił - z goryczą i złością powiedział Cas.
Cas skojarzył mi się z Syzyfem, tylko że bardziej modernistycznym - taki Cas - Syzyf XXI wieku, który to zamiast kamienia toczy opony.
A te miały być właśnie symbolem postępu.
Później do tego wrócę.
Gdy Cas dotoczył je pod budynek, przypomniał sobie że nie zna dokładnego adresu, wejścia do budynku.
Poszedł więc go poszukać kiedy ja pilnowałem opon.
Po chwili wrócił uradowany i rzekł:
-HEE! To zaraz za rogiem.
I tak też było.
Wszystko wyglądało dobrze, plan Casa się powiódł.
Z ciekawości spojrzałem na drzwi, a dokładniej na szyld z godzinami otwarcia.
Wybuchłem śmiechem, nie mogłem oddychać.
Gdy Cas zauważył mój wielki ubaw, powolnym i niespokojnym krokiem podszedł do drzwi, gdyż zapewne już sam wiedział co spowodowało nagły wybuch śmiechu u mnie.
"Czynne od 9:00 do 16:30"
Cas nie szarpnął nawet za klamkę, resztkami nadziei sięgnął po telefon aby sprawdzić na nim godzinę, co wywołało kolejny atak śmiechu. Wyglądało to komicznie, w tej sekundzie Cas przypominał mi aktora który to gra swoją rolę w jakimś filmie lub sztuce.
Była 16:53.
Cas rzekł:
-JAAAAAA. Nosz japierdole, nie wierze. To jest niemożliwe. Tak być przecież nie może. Chuj z oponami, chuj z tą kasą, chuj z tym światem, chuj ze wszystkim. Jutro pójdę się zachlać i będę mieć to wszystko w dupie. - Z wyraźnym zrezygnowaniem i poirytowaniem w głosie.
-Ale dlaczego akurat jutro? -Zapytałem go.
-No w sumie masz rację, generalnie nawet dziś.
Cas znów musiał przetoczyć opony z powrotem do samochodu. Co prawda przez krótką chwilę w jego głowie pojawił się pomysł podjechania samochodem tutaj, żeby to nie musieć się znów męczyć, ale po analizie trasy objazdu całego ronda Matecznego zrezygnował, i stwierdził że już lepiej je przetoczyć.
Gdy Cas toczył kamień na dół pod jego nosem dało się słyszeć:
"-Dzień dobry! Do której są państwo otwarci?
-Witam! Do godziny 18.
-O! To świetnie! Spieszy mi się dziś więc wyrobie się w sam raz, mogę przyjechać prawda?
-Oczywiście że pan może panie Cas!
-Super! W takim razie do zobaczenia!"
-Głupia cipa - Z przekąsem wymamrotał Cas.
Oczywiście wszystko to wypowiadane było w wielkiej ironii, ale mój ubaw nie znał granic. Dlatego uwielbiałem przebywać z Casem, zawsze było śmiesznie.
Cas używał już później nogi, gdyż ręce miał całe usmolone, robił to nawet od niechcenia, co wcale mnie nie dziwiło.
Włożył je z powrotem do samochodu i odwiózł mnie do domu co jakiś czas wspominając zaistniała sytuację.
I to dobitnie ukazywało Casa jako Syzyfa XXI.
Cały wysiłek i starania wciąż wracały do punktu wyjścia.
Dzień przez Niego na pewno zaliczyłem do udanych.
I to właśnie Niemu dedykuję tę notkę.
Taki to czas kiedy doba trwa dla mnie 16 h, z czego 16 z nich jestem poza domem.
Korepetycje, praca.
Dzień znowu był ładny.
Ruch o dziwo też był.
Jakiś tam był.
Do kina przyjechała wycieczka osób niepełnosprawnych, głównie psychicznie.
Było mi ich żal.
Ale zauważyłem pewną zależność, byli bardziej uprzejmi niż normalni klienci z którymi zwykle mam styczność.
Później nadszedł jak zwykle czas stypy, czyli kiedy to klient pojawiał się tak rzadko, że prawie wcale.
Na przerwie znów delektowałem się pogodą, ale głównie słońcem.
Toż to rzadkość jest, zwłaszcza teraz.
Skończyłem pracę chwilę przed 16, a złożyło się tak że akurat Cas był w pobliżu mojego miejsca pracy i postanowił że podrzuci mnie do domu.
Bardzo mnie to ucieszyło gdyż z Casem nie widziałem się już chwilę, w weekend zajęcia, potem praca.
Wsiadłem do jego BMW, i od razu zapaliłem papierosa gdyż w pośpiechu porannym nawet nie zdążyłem ich sobie zrobić.
Wymieniliśmy kilka zdań na wejściu.
-Bardzo Ci się stary spieszy? - Zapytał mnie Cas.
-Generalnie to nie, korki mam dopiero o 19, więc jeszcze mam trochę czasu. - Odparłem.
-To mogę podjechać jeszcze do Buma Square? Muszę wysłać opony.
-Nie ma problemu.
Generalnie to nawet lepiej, mogłem spędzić z Nim jeszcze więcej czasu.
Buma Square było pozornie niedaleko, podróż była szybka.
Cas w tym czasie opowiedział mi historię jak to chciał wysłać je pocztą, gdyż słyszał że ponoć się da.
Uwielbiałem słuchać jego opowieści, nawet tych o niczym gdyż Cas bardzo barwnie i dobitnie opisywał rzeczywistość.
Nie pomijając nawet najmniejszych szczegółów, opowiadał to w tak ciekawy sposób że dostarczało mi to bardzo dużo radości.
-Stary.... Wiesz co mi się dziś przytrafiło? - Zapytał retorycznie Cas.
-No, co? - Dociekliwie zapytałem.
-W końcu jakiś koleś kupił te opony, więc musiałem je dziś wysłać, ale sprawdziłem na allegro że ważą tak koło 7-10 kg.
Tutaj pojawił się już pierwszy uśmiech na mojej twarzy i już wewnętrznie podśmiewałem się w myślach.
-Zapakowałem je wczoraj, a wiesz. To są 4 opony dostawcze, wzmacnianie więc trochę mi to zajęło. - relacjonował Cas.
-Na poczcie nadludzką siłą wtaszczyłem je na wagę Pani "poczciarki" a ona powiedziała mi:
"Ale zaraz! Te opony ważą ponad 30 kg!
-Jak to? - odrzekłem
-Moja waga ma limit do 30 kg, a wyświetla się 30, nie może Pan tego wysłać!"
Tutaj wybuchłem panicznym śmiechem.
Jako że nie mogliśmy podjechać centralnie pod Buma Square, zaparkowaliśmy samochód koło Mc'Donalda który znajdował się ok 200 metrów od celu, a tam Cas zdał sobie sprawę że musi wysłać właśnie te ciężkie opony.
-Trudno, przetoczę je. - Powiedział pewnie Cas.
I jak powiedział tak zrobił. Znaczy starał się.
Wyglądało to co najmniej groteskowo i komicznie, niczym jakieś przedstawienie w teatrze, grane przez samego Casa.
Toczył opony pod górkę z lekkim trudem, a gdy mijaliśmy stację paliw gdzie zaparkowany stał bus, a w nim jego kierowca Cas powiedział:
-Ty! A może pan "busiarz" chce je kupić!
A propo pana "busiarza" - w naszym słowniku jest to nazwa własna.
Generalnie każdy zawód mógł być zdrobniony i zmieniony do tego stopnia, np: Pan taxiarz, Pan tirzarz. Pan Pałarz (Policjant).
I to zawsze musiał być Pan, inaczej nie miało to dobrego wydźwięku.
Ten sam zabieg zawsze stosowaliśmy z H.
Cas opornie toczył opony po chodniku, ku sporym zdziwieniu przechodniów.
-Jak by było zamknięte to bym się tak wkurwił, chyba bym się popierdolił - z goryczą i złością powiedział Cas.
Cas skojarzył mi się z Syzyfem, tylko że bardziej modernistycznym - taki Cas - Syzyf XXI wieku, który to zamiast kamienia toczy opony.
A te miały być właśnie symbolem postępu.
Później do tego wrócę.
Gdy Cas dotoczył je pod budynek, przypomniał sobie że nie zna dokładnego adresu, wejścia do budynku.
Poszedł więc go poszukać kiedy ja pilnowałem opon.
Po chwili wrócił uradowany i rzekł:
-HEE! To zaraz za rogiem.
I tak też było.
Wszystko wyglądało dobrze, plan Casa się powiódł.
Z ciekawości spojrzałem na drzwi, a dokładniej na szyld z godzinami otwarcia.
Wybuchłem śmiechem, nie mogłem oddychać.
Gdy Cas zauważył mój wielki ubaw, powolnym i niespokojnym krokiem podszedł do drzwi, gdyż zapewne już sam wiedział co spowodowało nagły wybuch śmiechu u mnie.
"Czynne od 9:00 do 16:30"
Cas nie szarpnął nawet za klamkę, resztkami nadziei sięgnął po telefon aby sprawdzić na nim godzinę, co wywołało kolejny atak śmiechu. Wyglądało to komicznie, w tej sekundzie Cas przypominał mi aktora który to gra swoją rolę w jakimś filmie lub sztuce.
Była 16:53.
Cas rzekł:
-JAAAAAA. Nosz japierdole, nie wierze. To jest niemożliwe. Tak być przecież nie może. Chuj z oponami, chuj z tą kasą, chuj z tym światem, chuj ze wszystkim. Jutro pójdę się zachlać i będę mieć to wszystko w dupie. - Z wyraźnym zrezygnowaniem i poirytowaniem w głosie.
-Ale dlaczego akurat jutro? -Zapytałem go.
-No w sumie masz rację, generalnie nawet dziś.
Cas znów musiał przetoczyć opony z powrotem do samochodu. Co prawda przez krótką chwilę w jego głowie pojawił się pomysł podjechania samochodem tutaj, żeby to nie musieć się znów męczyć, ale po analizie trasy objazdu całego ronda Matecznego zrezygnował, i stwierdził że już lepiej je przetoczyć.
Gdy Cas toczył kamień na dół pod jego nosem dało się słyszeć:
"-Dzień dobry! Do której są państwo otwarci?
-Witam! Do godziny 18.
-O! To świetnie! Spieszy mi się dziś więc wyrobie się w sam raz, mogę przyjechać prawda?
-Oczywiście że pan może panie Cas!
-Super! W takim razie do zobaczenia!"
-Głupia cipa - Z przekąsem wymamrotał Cas.
Oczywiście wszystko to wypowiadane było w wielkiej ironii, ale mój ubaw nie znał granic. Dlatego uwielbiałem przebywać z Casem, zawsze było śmiesznie.
Cas używał już później nogi, gdyż ręce miał całe usmolone, robił to nawet od niechcenia, co wcale mnie nie dziwiło.
Włożył je z powrotem do samochodu i odwiózł mnie do domu co jakiś czas wspominając zaistniała sytuację.
I to dobitnie ukazywało Casa jako Syzyfa XXI.
Cały wysiłek i starania wciąż wracały do punktu wyjścia.
Dzień przez Niego na pewno zaliczyłem do udanych.
I to właśnie Niemu dedykuję tę notkę.
Monday, November 18, 2013
18.11.13 Ciepły dzień i kontemplacje.
Musiałem wstać wcześnie, wziąłem Pana psa na spacer i wlałem w siebie trochę kawy żeby móc przeżyć przez ten dzień.
Dzień zapowiadał się normalnie, rano było jeszcze dosyć chłodno.
Jako że wiedziałem że dziś poniedziałek, i zapewne żadnego ruchu nie będzie, wziąłem ze sobą książkę:
"Przepowiadanie sobie" - Miron Białoszewki. Jedna z moich ulubionych.
Do godziny 13:34 generalnie zajmowałem się bzdurami i jednocześnie czytałem Mirona.
Lektura bardzo umilała mi czas, i mimo że nie do końca mogłem się skupić to chłonąłem ją.
Na zewnątrz było ładnie, jasno i chyba ciepło.
-Dziwne. - Pomyślałem.
Zapewne przyzwyczajenie do szarości, zimna i ogólnej jesieni dawało mi takie wrażenie.
O godzinie 13:35 po obsłużeniu ostatnich klientów którzy byli, wyszedłem na przerwę.
Na zewnątrz było naprawdę ciepło.
Zapaliłem papierosa, i delektowałem się słońcem na mojej twarzy.
Nagle niczym z podziemi wyrósł Kloszard, widziałem go już wcześniej w większej grupie kloszardów, a gdy tylko zauważył że sięgnąłem po papierosa, podszedł do mnie i rzekł:
-Miszczu! Poczęstujesz papieroskiem może? - Zapytał mnie z wyraźną nadzieją w głosie.
-Wybacz, niestety to mój ostatni - Odrzekłem i nie kłamałem.
-A. To spoko rozumiem.
Zawsze dawałem papierosy jeśli ktoś ładnie poprosił.
Uważałem że po prostu kiedyś to do mnie wróci, a sam dobrze wiem jak to jest być bez niego.
Plus raz spiesząc się na egzamin z Ameryki Łacińskiej, w moim pośpiechu nie dałem bezdomnemu szulga.
I nie zdałem.
Teraz już wolę nie ryzykować.
Poniedziałki były jakieś takie spokojne. Widziałem to na Ul. Zakopiańskiej która zwykle ruchliwa, dziś była dosyć spokojna.
To samo parkingi koło 2 galerii i Castoramy.
Po powrocie z przerwy, zauważyłem że przy kasie nie ma mojej książki.
-J. książkę możesz sobie odebrać po pracy. Nie czytaj w pracy.
-Rzucałem okiem raptem.
Kończę o 17, więc zostaje mi kilka godzin na przemyślenia.
Umrę tu z nudów.
I rozmyślałem.
Myślałem o H. i wracając do jego podróży wyciągnąłem pewne spostrzeżenia i wnioski.
H. nie wyjechał w poszukiwaniu pieniędzy, na pewno były ważne ale nie były priorytetem.
Czego szukał H.?
Myślę że sam do końca nie wiedział, lub dowie się gdy już to znajdzie.
Ale wydaje mi się że samego siebie, po części może swojego miejsca na świecie.
Może przygody?
Dzisiaj siedząc tutaj a nie tam, doszedłem do wniosku że H. znajduje się w o wiele lepszej sytuacji niż ja sam.
Nie chodzi tutaj nawet o pieniądze. Chodzi o wszystko. O ograniczenia .
H. nie miał żadnych.
Nie musiał kończyć studiów, nie miał stałej pracy.
Witaj przygodo.
Dałbym bardzo dużo żeby być na miejscu H.
Wszak wszelkie ograniczenia były sztuczne.
Studia, rodzina, praca.
Ale nie potrafię ich tak rzucić.
Jeszcze, może.
Może kiedyś. Może po studiach.
Sam H. oferował mi już abym pojechał z nim do Szkocji na wiosnę.
Kto wie, może?
H. był wolny. Myślę że to najlepiej oddaje jego sytuację.
Ale może te ograniczenia dadzą mi tą samą możliwość, tylko z większym rozmachem?
Skończyłem pracę o 16:38, gdyż przyszła już kolejna zmiana, nie było sensu siedzieć bezczynnie skoro mogłem już cieszyć się resztką dnia która mi została.
Powietrze było gęste i zimne, słońce już dawno spało. Księżyc się zamienił ze słońcem.
Było chłodno, a więc jesień wróciła w pełni.
Poszedłem spać, byłem zmęczony. Jutro (dziś) znów muszę wstać.
Nie mogę się wyspać.
Chyba się nie wyśpię do czwartku, a wysypiać się lubię.
Idę spać.
Dzień zapowiadał się normalnie, rano było jeszcze dosyć chłodno.
Jako że wiedziałem że dziś poniedziałek, i zapewne żadnego ruchu nie będzie, wziąłem ze sobą książkę:
"Przepowiadanie sobie" - Miron Białoszewki. Jedna z moich ulubionych.
Do godziny 13:34 generalnie zajmowałem się bzdurami i jednocześnie czytałem Mirona.
Lektura bardzo umilała mi czas, i mimo że nie do końca mogłem się skupić to chłonąłem ją.
Na zewnątrz było ładnie, jasno i chyba ciepło.
-Dziwne. - Pomyślałem.
Zapewne przyzwyczajenie do szarości, zimna i ogólnej jesieni dawało mi takie wrażenie.
O godzinie 13:35 po obsłużeniu ostatnich klientów którzy byli, wyszedłem na przerwę.
Na zewnątrz było naprawdę ciepło.
Zapaliłem papierosa, i delektowałem się słońcem na mojej twarzy.
Nagle niczym z podziemi wyrósł Kloszard, widziałem go już wcześniej w większej grupie kloszardów, a gdy tylko zauważył że sięgnąłem po papierosa, podszedł do mnie i rzekł:
-Miszczu! Poczęstujesz papieroskiem może? - Zapytał mnie z wyraźną nadzieją w głosie.
-Wybacz, niestety to mój ostatni - Odrzekłem i nie kłamałem.
-A. To spoko rozumiem.
Zawsze dawałem papierosy jeśli ktoś ładnie poprosił.
Uważałem że po prostu kiedyś to do mnie wróci, a sam dobrze wiem jak to jest być bez niego.
Plus raz spiesząc się na egzamin z Ameryki Łacińskiej, w moim pośpiechu nie dałem bezdomnemu szulga.
I nie zdałem.
Teraz już wolę nie ryzykować.
Poniedziałki były jakieś takie spokojne. Widziałem to na Ul. Zakopiańskiej która zwykle ruchliwa, dziś była dosyć spokojna.
To samo parkingi koło 2 galerii i Castoramy.
Po powrocie z przerwy, zauważyłem że przy kasie nie ma mojej książki.
-J. książkę możesz sobie odebrać po pracy. Nie czytaj w pracy.
-Rzucałem okiem raptem.
Kończę o 17, więc zostaje mi kilka godzin na przemyślenia.
Umrę tu z nudów.
I rozmyślałem.
Myślałem o H. i wracając do jego podróży wyciągnąłem pewne spostrzeżenia i wnioski.
H. nie wyjechał w poszukiwaniu pieniędzy, na pewno były ważne ale nie były priorytetem.
Czego szukał H.?
Myślę że sam do końca nie wiedział, lub dowie się gdy już to znajdzie.
Ale wydaje mi się że samego siebie, po części może swojego miejsca na świecie.
Może przygody?
Dzisiaj siedząc tutaj a nie tam, doszedłem do wniosku że H. znajduje się w o wiele lepszej sytuacji niż ja sam.
Nie chodzi tutaj nawet o pieniądze. Chodzi o wszystko. O ograniczenia .
H. nie miał żadnych.
Nie musiał kończyć studiów, nie miał stałej pracy.
Witaj przygodo.
Dałbym bardzo dużo żeby być na miejscu H.
Wszak wszelkie ograniczenia były sztuczne.
Studia, rodzina, praca.
Ale nie potrafię ich tak rzucić.
Jeszcze, może.
Może kiedyś. Może po studiach.
Sam H. oferował mi już abym pojechał z nim do Szkocji na wiosnę.
Kto wie, może?
H. był wolny. Myślę że to najlepiej oddaje jego sytuację.
Ale może te ograniczenia dadzą mi tą samą możliwość, tylko z większym rozmachem?
Skończyłem pracę o 16:38, gdyż przyszła już kolejna zmiana, nie było sensu siedzieć bezczynnie skoro mogłem już cieszyć się resztką dnia która mi została.
Powietrze było gęste i zimne, słońce już dawno spało. Księżyc się zamienił ze słońcem.
Było chłodno, a więc jesień wróciła w pełni.
Poszedłem spać, byłem zmęczony. Jutro (dziś) znów muszę wstać.
Nie mogę się wyspać.
Chyba się nie wyśpię do czwartku, a wysypiać się lubię.
Idę spać.
Sunday, November 17, 2013
Rozmyślania i podróże H. 17.11.13
Budzik zadzwonił o 6:20.
Wyłączyłem go, stawiając jedną nogę na ziemi.
Nie byłem w stanie wstać, bolały mnie oczy, głowa i czułem się jak śmierć.
Stwierdziłem że jeśli ominę jedne zajęcia to nic się nie stanie, zwłaszcza że i tak między pierwszymi a kolejnymi była dziura ponad 4h.
Obudziłem się o 11:04.
Czułem się jeszcze gorzej.
Sam nie rozumiem, przecież spałem więcej.
Mocna kawa i gorący prysznic postawiły mnie jednak na nogi.
Tematem moich rozmyślań był H.
A dokładniej podróże które to już od pół roku odbywa.
H. Obieżyświat.
Pamiętam to bardzo dokładnie.
Pewnego dnia H. podczas podróży samochodem wyszedł z tematem Norwegii.
-Stary, tutaj to jest dziura, praca jest do niczego, nic tu nie osiągnę. - Powiedział H.
-Ameryki to Ty nie odkryłeś, ale przecież nie masz tak źle chyba?
-No niby nie, ale mam tak żyć do końca życia? Zarabiając 1200 zł?
-Oczywiście że nie, ale kto Ci powiedział że będziesz zarabiać tutaj 1200 zł do końca życia?
-Norwegia jest zajebista pod tym względem, to jest raj na ziemi. Mówię Ci stary!
-Wiesz, zapewne jest, myślę że wszystko poza tym krajem nim jest, w każdej kwestii.
-Ale stary! Tam jest tyle pracy! Jak nie znajdziesz jej sam, to rząd Ci ją znajduje, zasiłki za które można generalnie żyć!
-Coś za kolorowo to dla mnie brzmi, no ale nie byłem, nie wiem.
-Tam tak jest, JA to wiem! Na pewno! To mój raj na ziemi...
Warto wspomnieć że H. zaczął pracować już dosyć wcześnie, i praca była tym samym powodem dla którego rzucił szkołę. Stwierdzał że matura tak naprawdę to tylko papierek, i nie jest warta jego czasu tam. Był tym zmęczony, monotonia dojechała go do takiego stopnia że pewnego dnia wybrał pracę ponad edukację.
H. Był też niestety bardzo leniwy. Co zapewne też w pewnym sensie przyczyniło się do biegu tych wydarzeń.
Szanuję jego decyzję, gdyż dzięki niej jest teraz tam, a nie tu. Każdy jest panem własnego życia.
Pół roku później, o ile dobrze pamiętam H. kończyła się umowa o pracę. Twierdził od razu że zapewne na przedłużenie nie ma co liczyć, więc będzie musiał szukać czegoś nowego.
I miał rację. Jak zwykle z resztą. Umowy mu nie przedłużyli, i tak H. szukał czegoś nowego.
Niestety dużego doświadczenia w pracy nie posiadał, co nie było w żadnym wypadku plusem w jego sytuacji.
Ale nie szło mu to, mijał miesiąc, drugi.
H. wciąż był bez pracy.
W Maju, pewnego ciepłego wieczora w moim samochodzie powiedział:
-Myślałem o tym żeby wyjechać do Norwegii.
-Ale jak wyjechać?
-No normalnie, po prostu. Spakować się i wyjechać.
-No wiesz, mógłbyś, ale przemyślałeś to?
-Tak, dużo nad tym ostatnio myślałem.
-Tylko wiesz H. Tak naprawdę bez odgórnej pracy, to możesz mieć problem ze znalezieniem jej od tak, na ulicy.
-A tam stary, pracy tam jest mnóstwo! Rząd mi pomoże, będę zarabiać krocie!
-Ale H. Nie masz nawet matury, prawa jazdy ani zbyt dużego doświadczenia, nie chcę Cię zniechęcać ani nic w ten deseń, ale myślę że po prostu wrócisz z niczym...
-Nieprawda, zobaczysz. Myliłem się kiedyś?
-Zapewne tak...
-Kiedy?
-Nie pamiętam na chwilę obecną ale...
-No więc właśnie.
H. niestety, lub stety był człowiekiem który zmieniał zdanie niezwykle rzadko. Jeśli w ogóle. Kiedy coś postanowił, to zwykle żadne argumenty nie mogły zmienić jego decyzji.
Cas również mówił mu to samo, ale H. twardo bronił swoich racji.
Nie przejmowałem się tym bardzo, znaczy owszem, myślałem o tym dużo, ale nie mogłem sobie wyobrazić tego że H. pewnego razu po prostu wyjeżdża do Norwegii.
Pod koniec maja H. wyszedł z pomysłem abyśmy to spożyli kilka napoi wysokoprocentowych gdyż ma mi coś ważnego do powiedzenia.
Zaniepokoiło mnie to gdyż zwykle H. nie wychodził z takimi pomysłami, ale nie przewidywałem najgorszego.
Udaliśmy się więc do sklepu gdzie je zakupiliśmy, a H. po paru godzinach powiedział mi:
-Wiesz stary, pomyślałem o tym wszystkim bo mam Ci coś ważnego do powiedzenia.
Serce mi zadrżało. Nie miałem pojęcia co powie H. Nienawidziłem takich sytuacji. Czułem jak gdyby coś wbiło mi się w serce przez ten krótki moment niepewności.
-Tak? - zapytałem go drżącym głosem.
-Wyjeżdżam do Norwegii. Za 2 tygodnie. To już prawie pewne.
-Ale... Ale jak?
-Tata też mnie do tego nakłonił, nie mogę już siedzieć dłużej w domu. Muszę coś zrobić ze swoim życiem.
-Rozumiem.... Nie no ciesze się bardzo.
-Poza tym. To będzie świetna przygoda!
-Na pewno stary.
Wtedy to wszystko się zawaliło. Rzecz która nie przeszła mi nawet wtedy przez myśl stała się rzeczywistością.
Co prawda co chwilę szansę na wyjazd H. rosły i malały na przemian.
Ale i tak, stało się. H. powiedział że wyjeżdża pojutrze.
Na początku nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Pewnie dlatego że nie potrafiłem się z tą informacją pogodzić.
Nasze rozmowy z Casem ograniczały się tylko do tego tematu.
Jak?
Po co?
Obaj byliśmy zgodni że H. mógłby zostać tutaj, i zarabiać spokojnie 1700 zł, gdyż miał taką możliwość. I dla mnie i Casa była to kwota wystarczająca.
Nie dla H.
H. Chciał więcej. Chciał podróżować, zwiedzać, i próbować czegoś nowego.
Martwiliśmy się że H. bez jakichkolwiek kwalifikacji do pracy tam, po prostu wróci po miesiącu.
Ale to wszystko było początkiem.
Pożegnałem się z H. w ostatnim dniu. Uściskaliśmy się, ja życzyłem mu powodzenia. Obiecał że wróci.
I wrócił.
Ale po 3 miesiącach.
To były jedne z najgorszych 3 miesięcy mojego życia.
Ale do tego jeszcze wrócę.
Wyłączyłem go, stawiając jedną nogę na ziemi.
Nie byłem w stanie wstać, bolały mnie oczy, głowa i czułem się jak śmierć.
Stwierdziłem że jeśli ominę jedne zajęcia to nic się nie stanie, zwłaszcza że i tak między pierwszymi a kolejnymi była dziura ponad 4h.
Obudziłem się o 11:04.
Czułem się jeszcze gorzej.
Sam nie rozumiem, przecież spałem więcej.
Mocna kawa i gorący prysznic postawiły mnie jednak na nogi.
Tematem moich rozmyślań był H.
A dokładniej podróże które to już od pół roku odbywa.
H. Obieżyświat.
Pamiętam to bardzo dokładnie.
Pewnego dnia H. podczas podróży samochodem wyszedł z tematem Norwegii.
-Stary, tutaj to jest dziura, praca jest do niczego, nic tu nie osiągnę. - Powiedział H.
-Ameryki to Ty nie odkryłeś, ale przecież nie masz tak źle chyba?
-No niby nie, ale mam tak żyć do końca życia? Zarabiając 1200 zł?
-Oczywiście że nie, ale kto Ci powiedział że będziesz zarabiać tutaj 1200 zł do końca życia?
-Norwegia jest zajebista pod tym względem, to jest raj na ziemi. Mówię Ci stary!
-Wiesz, zapewne jest, myślę że wszystko poza tym krajem nim jest, w każdej kwestii.
-Ale stary! Tam jest tyle pracy! Jak nie znajdziesz jej sam, to rząd Ci ją znajduje, zasiłki za które można generalnie żyć!
-Coś za kolorowo to dla mnie brzmi, no ale nie byłem, nie wiem.
-Tam tak jest, JA to wiem! Na pewno! To mój raj na ziemi...
Warto wspomnieć że H. zaczął pracować już dosyć wcześnie, i praca była tym samym powodem dla którego rzucił szkołę. Stwierdzał że matura tak naprawdę to tylko papierek, i nie jest warta jego czasu tam. Był tym zmęczony, monotonia dojechała go do takiego stopnia że pewnego dnia wybrał pracę ponad edukację.
H. Był też niestety bardzo leniwy. Co zapewne też w pewnym sensie przyczyniło się do biegu tych wydarzeń.
Szanuję jego decyzję, gdyż dzięki niej jest teraz tam, a nie tu. Każdy jest panem własnego życia.
Pół roku później, o ile dobrze pamiętam H. kończyła się umowa o pracę. Twierdził od razu że zapewne na przedłużenie nie ma co liczyć, więc będzie musiał szukać czegoś nowego.
I miał rację. Jak zwykle z resztą. Umowy mu nie przedłużyli, i tak H. szukał czegoś nowego.
Niestety dużego doświadczenia w pracy nie posiadał, co nie było w żadnym wypadku plusem w jego sytuacji.
Ale nie szło mu to, mijał miesiąc, drugi.
H. wciąż był bez pracy.
W Maju, pewnego ciepłego wieczora w moim samochodzie powiedział:
-Myślałem o tym żeby wyjechać do Norwegii.
-Ale jak wyjechać?
-No normalnie, po prostu. Spakować się i wyjechać.
-No wiesz, mógłbyś, ale przemyślałeś to?
-Tak, dużo nad tym ostatnio myślałem.
-Tylko wiesz H. Tak naprawdę bez odgórnej pracy, to możesz mieć problem ze znalezieniem jej od tak, na ulicy.
-A tam stary, pracy tam jest mnóstwo! Rząd mi pomoże, będę zarabiać krocie!
-Ale H. Nie masz nawet matury, prawa jazdy ani zbyt dużego doświadczenia, nie chcę Cię zniechęcać ani nic w ten deseń, ale myślę że po prostu wrócisz z niczym...
-Nieprawda, zobaczysz. Myliłem się kiedyś?
-Zapewne tak...
-Kiedy?
-Nie pamiętam na chwilę obecną ale...
-No więc właśnie.
H. niestety, lub stety był człowiekiem który zmieniał zdanie niezwykle rzadko. Jeśli w ogóle. Kiedy coś postanowił, to zwykle żadne argumenty nie mogły zmienić jego decyzji.
Cas również mówił mu to samo, ale H. twardo bronił swoich racji.
Nie przejmowałem się tym bardzo, znaczy owszem, myślałem o tym dużo, ale nie mogłem sobie wyobrazić tego że H. pewnego razu po prostu wyjeżdża do Norwegii.
Pod koniec maja H. wyszedł z pomysłem abyśmy to spożyli kilka napoi wysokoprocentowych gdyż ma mi coś ważnego do powiedzenia.
Zaniepokoiło mnie to gdyż zwykle H. nie wychodził z takimi pomysłami, ale nie przewidywałem najgorszego.
Udaliśmy się więc do sklepu gdzie je zakupiliśmy, a H. po paru godzinach powiedział mi:
-Wiesz stary, pomyślałem o tym wszystkim bo mam Ci coś ważnego do powiedzenia.
Serce mi zadrżało. Nie miałem pojęcia co powie H. Nienawidziłem takich sytuacji. Czułem jak gdyby coś wbiło mi się w serce przez ten krótki moment niepewności.
-Tak? - zapytałem go drżącym głosem.
-Wyjeżdżam do Norwegii. Za 2 tygodnie. To już prawie pewne.
-Ale... Ale jak?
-Tata też mnie do tego nakłonił, nie mogę już siedzieć dłużej w domu. Muszę coś zrobić ze swoim życiem.
-Rozumiem.... Nie no ciesze się bardzo.
-Poza tym. To będzie świetna przygoda!
-Na pewno stary.
Wtedy to wszystko się zawaliło. Rzecz która nie przeszła mi nawet wtedy przez myśl stała się rzeczywistością.
Co prawda co chwilę szansę na wyjazd H. rosły i malały na przemian.
Ale i tak, stało się. H. powiedział że wyjeżdża pojutrze.
Na początku nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę. Pewnie dlatego że nie potrafiłem się z tą informacją pogodzić.
Nasze rozmowy z Casem ograniczały się tylko do tego tematu.
Jak?
Po co?
Obaj byliśmy zgodni że H. mógłby zostać tutaj, i zarabiać spokojnie 1700 zł, gdyż miał taką możliwość. I dla mnie i Casa była to kwota wystarczająca.
Nie dla H.
H. Chciał więcej. Chciał podróżować, zwiedzać, i próbować czegoś nowego.
Martwiliśmy się że H. bez jakichkolwiek kwalifikacji do pracy tam, po prostu wróci po miesiącu.
Ale to wszystko było początkiem.
Pożegnałem się z H. w ostatnim dniu. Uściskaliśmy się, ja życzyłem mu powodzenia. Obiecał że wróci.
I wrócił.
Ale po 3 miesiącach.
To były jedne z najgorszych 3 miesięcy mojego życia.
Ale do tego jeszcze wrócę.
Subscribe to:
Posts (Atom)