Po przebudzeniu się wciąż gdzieś tam w dole, czułem że siedzi we mnie cały wczorajszy dzień. W negatywnym sensie. Chwilę potem poszedłem do Ju. W drodze do Niej na klatce spotkałem. Mało powiedziane, ujrzałem czarnego podpalanego kota. Po prostu siedział sobie na 3 piętrze i patrzył na mnie. Jako że sytuacja taka zdarza się tutaj często, niewiele myśląc, złapałem go i rozpocząłem obchód dookoła mieszkań, aby to dowiedzieć się do kogo należy ten mały futrzak. Nikt nie przyznawał się do niego i w takim wypadku siedział ze mną i z Ju.
Chwile potem przyjechał Cas, z resztą obiecał wczoraj a on z obietnic wywiązuje się jak nikt inny. Poprosiłem go o radę w sprawie wczorajszej, a Cas po krótkim rozważaniu dał mi pełną analizę problemu. Co jak co ale Cas potrafił jak nikt inny dobrze radzić, a poza tym rozumieć sytuację i często okazywać współczucie. Właśnie ono odróżniało go totalnie od H, który to zapewne rozumiał i współczuł, lecz tego drugiego nigdy nie okazywał, może po prostu nie umiał? Dlatego w tych kwestiach zwykle starałem się zwracać do Casa. Odzyskując po części komfort psychiczny, nasze tematy zeszły na bardziej przyziemnie kwestie. Poprosiłem również o radę Kunę.
Kuna z która związany byłem krwią, mimo sporej różnicy wieku między nami, zawsze najłatwiej się ze mną dogadywała. W każdej kwestii. Rozmawiając często o życiu,filozofii,poezji, sztuce oraz wielu innych tematach to zawsze z Nią, czułem się rozumiany w tych kwestiach lepiej niż gdyby były kto ktokolwiek inny kogo znam. Myślę że byliśmy bardzo podobni, i nie do końca funkcjonowaliśmy jako przysłowiowa "rodzina" - a dokładniej jako kuzynostwo. Kuna posiadała również jedną cechę którą ceniłem u niej najbardziej ze wszystkich. Zawsze miała otwarty umysł, czyli widziała rzeczy bardziej racjonalnie. Porada od Kuny w dużym stopniu pokrywała się z tą od Casa, co uradowało mnie jeszcze bardziej.
Potem przypomniałem sobie że muszę wpaść jeszcze do M. na kawałek tortu co obiecałem Jej wczoraj. Została tylko jedna kwestia. Co zrobić z kotem? Nie zostawię go na klatce przecież, w domu pies i nikt się do niego nie przyznaje. Po krótkim namyśle stwierdziłem że równie dobrze może być moim kompanem w podróży, niczym papuga na ramieniu pirata. Po pierwszych chwilach w samochodzie, dowiedziałem się że Pan Kot nie sprawdza się tak dobrze jako kompan w podróży, ani tym bardziej nie przypomina papugi a bardziej jako wściekłego oposa, który niszczy wszystko na swojej drodze.
W drodze do M. zgubiłem się znów. Chyba 2 razy, bo M. mieszka w labiryncie. Pan Kot zasnął na fotelu pasażera gdy dojechałem już na miejsce.
M nie była już dziś Alicją, ale tylko M. Było to mimo wszystko dosyć dziwne.
M. była zachwycona Panem Kotem. Ale nie tylko dlatego miała dobry humor już od wejścia.
Powód z którego M była szczęśliwa, był tym samym powodem z którego M. parę godzin później się smuciła.
Ale M. taka już była. Rozumiem ją.
Ale uwielbiałem przybywać z M. gdyż rozumiała mnie bardzo dobrze plus, że znaliśmy się już trochę.
M. miała uroczą siostrę. Śpiewa, znaczy się uczy. Ale śpiewa. Ma dziewczyna talent i potencjał. Zazdroszczę Jej tego talentu, forma sztuki, wyrażania siebie.
Ale zawsze jednak chciałem rysować, gdyż to potrafi wyrazić wg. mnie o wiele więcej.
I tak oto skończyłem z czarnym, podpalanym kotem.
No comments:
Post a Comment